Z jednej strony Polska, z drugiej Macedonia, a potem tortury [SPOSTRZEŻENIA]

Gramy u siebie - taki okrzyk przywitał polskich piłkarzy na rozgrzewce. Aż mogło się zachcieć grać w piłkę. Szkoda tylko, że się nie zachciało. To była udręka, znowu - spostrzeżeniami po wygranej Polski z Macedonią Północną (1:0) dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.

To są właśnie Bałkany

Półtorej godziny do meczu. Z jednej strony ustawione pachołki, piłki i czterech trenerów, którzy jeszcze wszystko dokładnie sprawdzają: liczą piłki, dwa razy odmierzają kroki - oby na pewno każdy pachołek stał we właściwym miejscu. Z drugiej strony puste boisko i jeden trener, który wyrzuca z worka piłki i leniwie kopie je w kierunku bramki.

Zobacz wideo

Aż przypomniały się wtedy nam słowa Pance Kumbeva, który przez ostatnie dwa dni był naszym przewodnikiem po Skopje (dziękujemy Pance): - To są właśnie Bałkany, tutaj nikt za niczym nie goni, nikt się nie spieszy.

Ale wracając do piłki. Różnice w przygotowaniu do meczu widać było już w czwartek, kiedy Macedończycy 10 z 15 minut otwartego treningu spędzili na środku boiska, grając w tzw. salonowca. Czyli w dużym skrócie, dla niewtajemniczonych: po prostu klepali się po tyłkach. Chyba nie trzeba wspominać, że Polacy w tym czasie też klepali - piłkę.

Kluby, których dawno nie było

- Gramy u siebie, gramy u siebie - takie okrzyki przywitały polskich piłkarzy na rozgrzewce. Do Macedonii Północnej przyleciało 2 tys. kibiców z Polski. Albo inaczej: tyle pojawiło się na sektorze gości w trakcie meczu. Radomiak, Stilon, Wisłoka, Chrobry, Kotwica, Góral. Może nie wszystkim te nazwy coś mówią, a nawet jeśli mówią, to tylko starsi kibice mogą pamiętać, że Radomiak - jako jedyny z wymienionych - grał kiedyś w ekstraklasie. Kiedyś, to znaczy: 35 lat temu.

W piątek każdy mógł sobie jednak te nazwy przypomnieć, bo biało-czerwone płótna tych drużyn zawisły na płocie stadionu w Skopje. Co prawda zdarza się nagminnie, że flagi z nazwami polskich miast pojawiają się na meczach reprezentacji Polski w Warszawie. Ale przynależność miastowa, a przynależność klubowa, to jednak co innego. Ta druga na meczach kadry w zasadzie nie istnieje.

Gwiazda jest tylko jedna

Polscy kibice byli dobrze słyszalni, ale 15 minut przed meczem macedońska publiczność w końcu dała o sobie znać. Najpierw gwizdami zagłuszyła dopingujących Polaków, a po chwili, kiedy spiker wyczytywał składy, oklaskami nagrodziła Gorana Pandeva. Co ciekawe, tylko on się wtedy ich doczekał. Lokalna publika nie wiwatowała na cześć żadnego innego piłkarza, którego nazwisko wyczytał spiker. Owszem, reagowała - gwizdami, momentami nawet przeraźliwie głośnymi (jak w 27. minucie, kiedy rzut wolny bił Kamil Grosicki) - ale to najczęściej była reakcja na doping ze strony polskich fanów.  

Zresztą o tym, że Pandev jest niekwestionowaną gwiazdą kadry, przekonaliśmy się wcześniej. Chodząc po ulicach Skopje, nie spotkaliśmy żadnego kibica w koszulce Macedonii, który na plecach miałby inne nazwisko. Kiedy w piątek schodził z boiska w 85. minucie, cały stadion wstał i pożegnał go brawami.

Gdzie jest Polska?

34. Tyle minut trzeba było czekać, by Polska w tym meczu oddała strzał. Od razu zaznaczmy: niecelny (Kamil Grosicki). I może wspomnijmy: że Macedonia w tym momencie na bramkę Łukasza Fabiańskiego uderzała już cztery razy. Nie minęło pięć minut spotkania, a Brzęczek już rozkładał ręce: najpierw strzelał Elijf Elmas, a po chwili Goran Pandev. Uderzenia były niecelne, ale oba groźne.

Wróćmy jednak do Polski. Po strzale z 34. minuty była jeszcze jedna próba - w 37. Też niecelna (z dystansu uderzał Tomasz Kędziora). By doczekać się celnej, trzeba było przeczekać przerwę. I jeszcze po niej się chwilę poprzyglądać. Na szczęście krótko - dwie minuty. Na nieszczęście trzeba było też przetrwać kolejne, a to wcale nie było wcale takie proste.

To była udręka

Brzęczek najpierw podskoczył z radości, a potem z otwartymi ramionami pobiegł w kierunku ławki rezerwowych. Była wtedy 47. minuta, gola strzelił wprowadzony na drugą połowę Krzysztof Piątek. Gola, który dał nam zwycięstwo, ale też był pięknym podsumowaniem tego meczu. Pięknym, rzecz jasna, w cudzysłowie, bo na grę Polski wcale nie patrzyło się przyjemnie. Sama bramka też była wątpliwej urody. Piątek co prawda oddał strzał przewrotką, ale nie trafił dobrze w piłkę. Nie trafili w nią też Robert Lewandowski i Kamil Glik (który nawet myślał, że trafił, bo cieszył się z bramki) i ta leniwie wturlała się do siatki.

Wiadomo: zwycięzców trudno sądzić, ale od początku eliminacji trudno się też patrzy na mecze reprezentacji Polski. Jedyne, co się zgadza, to punkty. Reszta jest udręką.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.