Przed meczem z Senegalem pole do popisu mieli matematycy. Wyliczali oni ile punktów i bramek potrzebują do awansu obie reprezentacje. Zwycięstwo z rywalem z Afryki dawało Polakom pewny awans do 1/8 finałów mistrzostw świata. Również remis niemal gwarantował start w kolejnej rundzie turnieju. Porażka zostawiała cień szansy, ale komplikowała sprawę.
W Łodzi Polacy zagrali więc tak, by nie przegrać. I to się udało. W meczu z Senegalem kadra Jacka Magiery zaprezentowała się lepiej niż w przegranym 0:2 spotkaniu z Kolumbią i gorzej niż w wygranym 5:0 meczu z Tahiti. Jeśli gospodarze mundialu chcą jednak liczyć na coś więcej niż awans z trzeciego miejsca, muszą zacząć grać w piłkę. Bo tego w środę brakowało.
Polacy byli powolni, przewidywalni. Senegalczycy z łatwością przerywali ich ataki, a gdy te już przebijały się przez pomocników, natychmiast, z pomocą senegalskiej defensywy, były wypychane z powrotem w kierunku środkowej linii boiska. Zaledwie przez kilka pierwszych minut spotkania Sebastian Walukiewicz i Jan Sobociński próbowali wyprowadzać piłkę, ale przez większą część pierwszej połowi i oni, i środkowi pomocnicy, pozbywali się futbolówki, jakby ta parzyła. Piłkarze Magiery w pewnym momencie zorientowali się, że przy szczelnym kryciu Senegalczyków jedynym sposobem na przeniesienie ciężaru gry na połowę rywala są długie piłki. Po jednym z takich zagrań uderzenie z pola karnego oddał Jakub Bednarczyk. Większość takich podań lądowała jednak w dłoniach dobrze dysponowanego Dialy Ndiaye.
Odcięte od prądu były skrzydła, które w meczu z Tahiti okazały się skuteczną bronią. Jeśli już na bokach coś się działo, to po prawej stronie, na której Bednarczyka wspomagał Serafin Szota, tak jak w 39. min, gdy jego niebezpieczne dośrodkowanie przechwycił bramkarz.
Na drugiej stronie zabrakło pomocy w ofensywie, a i w defensywie słabo radził sobie Adrian Stanilewicz. Na jego stronie Senegalczycy szaleli. Najpierw w słupek z rzutu wolnego trafił Souleymane Aw, a później Radosław Majecki obronił groźne uderzenie Ousseynoua Nianga. Może to potrzeba asekurowania kolegi sprawiła, że w ataku niewidoczny był Michał Skóraś, którego Magiera zmienił jako pierwszego. Po godzinie gry zastąpił go Tymoteusz Puchacz.
Mimo to i tak znacznie lepiej prezentowali się nasi obrońcy. Oprócz dwóch groźnych okazji z lewej strony, skutecznie przerywali próby Senegalczyków. W ofensywie byliśmy natomiast bezbarwni. Marcel Zylla, który szalał w meczu z Tahiti, tylko raz wziął na siebie ciężar gry, aby za chwilę odbić się od kilku piłkarzy rywali. Afrykańskiego muru nie mógł sforsować również Adrian Benedyczak, który niespodziewanie zastąpił Dominika Steczyka. Polakom zabrakło pomysłu, byli schematyczni. I mecz zakończyli bez jedne dobrej okazji bramkowej.
Szczególnie w pierwszej połowie można było odnieść wrażenie, że zespoły były zadowolone z bezbramkowego remisu. Przed meczem zarówno Jacek Magiera, jak i Youssouphy Dabo, zapowiadali, że obie drużyny zagrają o trzy punkty, ale pierwsze trzydzieści minut spotkania cechował przede wszystkim szacunek do przeciwnika. Polacy mieli nieco większe posiadanie piłki, z którego jednak nic nie wynikało, Senegalczycy czekali na ruch gospodarzy, a gdy tego nie było, zaatakowali flanką Stanilewicza. I już do przerwy powinni prowadzić jedną bramką.
Po przerwie oba zespoły szanowały i wynik, i siły. Znów nieco większe posiadanie piłki mieli gospodarze, ale groźniejszej sytuacje stwarzali piłkarze Dabo. Zarówno on, jak i Magiera, po meczu mogą być zadowoleni z efektu, czyli awansu. Polski trener będzie miał jednak pełne ręce roboty, bo, parafrazując tytuł swojej ulubionej książki „Szczęście czy fart”, może zapytać sam siebie, analizując środkowy mecz „Kalkulacja czy niemoc?”. Jeśli Polacy liczą na coś więcej, niż tylko awans, muszą zacząć grać w piłkę. A tego w środę brakowało najbardziej.