Polska - Łotwa. Krzysztof Piątek przyćmił Lewandowskiego, ale tylko przed meczem [SPOSTRZEŻENIA]

Najpierw były gwizdy, potem wzajemne pretensje, spuszczone głowy i gol Roberta Lewandowskiego, który wcześniej został przyćmiony przez Krzysztofa Piątka - spostrzeżeniami po wygranej Polski z Łotwą (2:0) dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.

Ja jestem Piątek, a ty Lewandowski

I numer 23 - krzyknął spiker i czekał na odpowiedź kibiców. Ta była głośna, naprawdę głośna. To znaczy: najgłośniejsza, jeśli brać pod uwagę pozostałe nazwiska piłkarzy z wyjściowego składu (wraz z nazwiskiem selekcjonera), które wyczytywał. Jeszcze kilka miesięcy temu nazwisko Krzysztofa Piątka w ogóle by nie padło. Teraz, coraz częściej, wymieniane bywa w pierwszej kolejności. Czyli nie tylko głośniej, ale także przed Lewandowskim. Tak przynajmniej było w niedzielę w drodze na PGE Narodowy. Słychać było, że młode pokolenie kibiców ma kolejnego idola. Niekoniecznie było to już widać, bo koszulek z nazwiskiem Piątka na plecach nie zauważyliśmy. Z Lewandowskim za to naliczyliśmy kilka. Włącznie z tą na plecach małego chłopca, który do innego krzyczał (a raczej mu wskazywał): „że ja jestem Piątek, a ty Lewandowski”.

Po meczu mamy wątpliwości, czy byłoby tak samo, ale o tym za moment.

Najpierw były gwizdy

Nie minął kwadrans spotkania, a kibice już przeraźliwie gwizdali. I to dwukrotnie. Najpierw, kiedy strzał z rzutu wolnego oddawał Deniss Rakels (3. minuta), a później, kiedy Vladislavs Gutkovskis nabił Arkadiusza Recę i wywalczył rzut rożny (10. minuta). W strzałach było wtedy 5-0 dla Łotwy, w bramkach 0-0. Czyli słowem: zaczęło się źle. A może nawet nie tyle źle, ile inaczej niż wszyscy myśleli. Bo każdy inaczej wyobrażał sobie ten mecz. Przed nie pytał, czy Polska wygra, tylko ile. To znaczy: ile goli strzeli Łotwie, czyli teoretycznie najsłabszemu rywalowi w grupie (losowanemu z ostatniego koszyka).

Potem wzajemne pretensje

- Koncentracja, koncentracja! - zdawało się, że w 18. minucie do kolegów z drużyny krzyknął Grzegorz Krychowiak, chwilę wcześniej naprawiając ich błąd. - Ej, no co jest!? - tak z kolei słowami można opisać reakcję Wojciecha Szczęsnego z 21. minuty po tym, jak stratę zaliczył Mateusz Klich (dodajmy, że kolejną, zakończoną kolejnym - na szczęście niecelnym - strzałem na naszą bramkę). Ale takich pretensji, podejrzliwych spojrzeń, nerwów było więcej. Równie dużo, jak błędów, które popełniała nasza reprezentacja.

I spuszczone głowy

O ile na boisku po naszych zawodnikach widać było nerwy, o tyle zaraz po gwizdku kończącym pierwszą połowę ta złość gdzieś z nich uleciała. Nikt z nikim nie rozmawiał, nawet nie próbował, każdy do szatni schodził sam, a większość ze spuszczonymi głowami. Jako pierwszy - Jerzy Brzęczek, czyli selekcjoner, który przed przerwą zachowywał spokój. W zasadzie jako jedyny, jakby spodziewał się właśnie takiego spotkania, o czym zresztą mówił już w sobotę: - W przeszłości mieliśmy już mecze, które miały być łatwe, a potem okazywały się bardzo trudne. Tylko takie zaangażowanie jak w Wiedniu zapewni nam trzy punkty - przestrzegał Brzęczek na przedmeczowej konferencji.

A kibice byli cierpliwi

22 gole na PGE Narodowym, najbardziej spektakularny stadion eliminacji do Euro 2016 - informował PZPN w prospekcie, który przed meczem z Łotwą rozdawany był dziennikarzom. W niedzielę wielkiego strzelania nie było, ale kibice i tak byli cierpliwi. Dopiero w 55. minucie zaczęli gremialnie domagać się gola. No i w końcu się doczekali. Najpierw trafił Lewandowski (76. minuta), potem Kamil Glik (84. minuta). Polska wygrała z Łotwą 2:0 i po dwóch kolejkach eliminacji do Euro 2020 - jako jedyna z kompletem punktów - prowadzi w grupie G.

Więcej o:
Copyright © Agora SA