Mecz na Wembley. Prymitywy, nie dżentelmeny. I Polacy, wielcy, dali radę nawet bez trenera [SPOSTRZEŻENIA]

Najpierw były gwizdy, prymitywne okrzyki, wyzywanie od zwierząt. Potem mnóstwo, ale to naprawdę mnóstwo nerwów. A na koniec ulga i wielka radość. Po 36 latach znowu zagramy w finałach mistrzostw świata! - spostrzeżeniami po środowym remisie 1:1 z Anglią na słynnym Wembley dzieli się Bartłomiej Kubiak ze Sport.pl.

17 października 1973 roku prowadzona przez Kazimierza Górskiego reprezentacja Polski zremisowała 1:1 na Wembley z Anglią i zapewniła sobie awans do mistrzostw świata w RFN w 1974 r. Dziś mija 45 lat od tego wydarzenia. Z tej okazji na Sport.pl wspomnienia bohaterów tego meczu, jego analiza taktyczna, retrorelacja na żywo, oceny reprezentantów Polski oraz próba zweryfikowania jednego z największych wykreowanych przy tej okazji mitów.

Najpierw gwizdy i wyzwiska...

Godzina 19.41, minuty do meczu. Na trybunach stadionu Wembley - nazywanego świątynią futbolu - komplet, 100 tys. wiernych fanów reprezentacji Anglii. Niby dumnych, przekonanych o swojej wyższości i klasie, ale niestety też prezentujących tego dnia niezbyt wysoką inteligencję, wręcz niski poziom kultury, momentami zwykłe chamstwo.

„Animals, animals, animals! [z ang. zwierzęta] - krzyczała może nawet połowa stadionu, a druga połowa przeraźliwie gwizdała, kiedy nasi piłkarze, stojąc naprzeciwko angielskich, wsłuchiwali się w polski hymn. Ryk tysięcy gardeł i prymitywne okrzyki, potęgowane przez trąbki i kołatki, sprawiały, że momentami nie było słychać własnych myśli. Naszych orłów to jednak nie zdeprymowało. Momentami grali jak zaprogramowani, ale o tym za chwilę.

Kazimierz Górski z zawodnikami. Mecz Polska-Irlandia. Poznań 1976 r.Kazimierz Górski z zawodnikami. Mecz Polska-Irlandia. Poznań 1976 r. FOT. WOJCIECH DRUSZCZ

... potem ból, strach i krzyk

Godzina 19.45, zaczęliśmy od środka. Nie minęło pół minuty i już straciliśmy piłkę. Odzyskać próbował ją Antoni Szymanowski, ale w okolicach naszego pola karnego sfaulował Allana Clarke’a. Stadion zawył - po raz kolejny, domagając się ukarania polskiego obrońcy. Po chwili zawył też polski bramkarz - Jan Tomaszewski, z bólu, bo Clarke nadepnął mu na nadgarstek.

Belgijski sędzia Vital Loraux gry jednak nie przerwał. Tomaszewski, choć wił się na murawie, też nie. Jakimś cudem, w sumie nie wiadomo po co, rozpoczął akcję Polaków. Wyrzucił piłkę - tą samą ręką, na którą nadepnął Clarke - w kierunku Adama Musiała i dopiero potem upadł. Widząc, że sędzia nie reaguje, wstał jednak szybko. Zdjął rękawicę z kontuzjowanej dłoni i zaczął machać w kierunku arbitra. Pokazywać, krzyczeć, by przerwał mecz.

Loraux jednak nie reagował. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach zatrzymał grę, a w zasadzie zatrzymaliśmy ją sami - kopiąc piłkę w aut. Na boisko w eleganckim płaszczu wbiegł wtedy doktor Janusz Garlicki. A angielscy kibice - niektórzy przyjmują, że to wyjątkowi dżentelmeni (...) - przywitali go gwizdami, rzucając w kierunku Polaków kolejne obelgi.

Już się nie wsłuchiwaliśmy, bo jedyne co nas wtedy interesowało, to stan zdrowia Tomaszewskiego. Tym bardziej że z trybun trudno było dostrzec jego wyraz twarzy. Od razu jednak było widać, że coś jest nie tak. Kiedy dr Garlicki zaczął uciskać kontuzjowaną dłoń polskiego bramkarza, ten aż przyklęknął. Kiedy zaczął mrozić ją chlorkiem, darł się wniebogłosy. Krzyk doleciał nawet na trybuny, a razem z nim obawy, że to już koniec. Że Tomaszewski nie da rady kontynuować gry.

I głowa, i noga, i łokieć

A jednak wstał, dał radę. Założył rękawicę i wrócił do bramki. Kamień szybko spadł nam z serca, ale niestety po chwili ciążyły następne. Bo Anglicy dominowali, od początku mieli miażdżącą przewagę. Atakowali niemal bez przerwy, nie dając chwili wytchnienia. Piłka praktycznie cały czas była w ich posiadaniu, na dodatek biegali z nią po naszej stronie. Na ich połowę fruwała w zasadzie tylko wtedy, kiedy spod bramki daleko wykopywał ją poturbowany chwilę wcześniej Tomaszewski. Albo jak miał ją przy nodze Kazimierz Deyna, który prostopadłymi podaniami - najczęściej nad głowami Anglików - starał się wykorzystać szybkość Grzegorza Laty.

Z akcentem na „starał się”, bo Deynie zdecydowanie lepiej wychodziło przetrzymywanie piłki w środku pola niż podawanie i próby przyspieszania naszych akcji. A już w ogóle najlepiej wychodziło nam jej wybijanie. Przeszkadzanie Anglikom, którzy mimo ogromnej przewagi, szturmowania naszej bramki, nie strzelili do przerwy gola. Największa w tym zasługa polskich obrońców, którzy często - szybkim i agresywnym doskokiem, wystawieniem nogi, łokcia, głowy (słowem: każdej możliwej części ciała) - wyręczali Tomaszewskiego, na którego więcej pracy czekało dopiero po przerwie.

Kto sfotografował bramkę Domarskiego?

Tego nikt się nie spodziewał. Albo prawie nikt, a na pewno nie fotoreporterzy na Wembley, którzy w przerwie meczu skwapliwie zmienili swoje miejsca pracy. Przenieśli się na drugą stronę boiska, znowu za bramkę Tomaszewskiego. Kiedy Jan Domarski kopnął piłkę pod brzuchem Petera Shiltona za jego plecami naliczyliśmy ośmiu fotografów. Za bramką Tomaszewskiego było ich mnóstwo (doliczyliśmy do 50, potem przestaliśmy liczyć).

„Gol, proszę państwa! Sensacja na Wembley! Sensacja na Wembley!" - krzyczał komentator Jan Ciszewski, który aż podskoczył, kiedy w 57. minucie bramkę zdobył Domarski. - 400 mln ludzi przed telewizorami przeciera oczy ze zdumienia! - wrzeszczał dalej polski sprawozdawca. A Wembley milczało, nie dowierzało. - Tragedia - wycedził przytłumionym głosem angielski komentator, który siedział kilka stanowisk dalej.

Dziękuję, wychodzę. I my dziękujemy!

Była 85., może 86. minuta. Kazimierz Górski podniósł się z ławki, spojrzał na boisko, zrobił kilka kroków do przodu, odwrócił się i ruszył w kierunki szatni. Nie obejrzał bardzo nerwowej końcówki spotkania. Ale ani nas to specjalnie nie zdziwiło, ani tym bardziej nie obruszyło, bo sami mieliśmy problemy z opanowaniem emocji. Do ostatnich sekund z przerażeniem patrzyliśmy na boisko. Na rozpaczliwie broniących Polaków, którzy tylko wybijali piłkę, często na oślep, byle dalej od własnej bramki.

Pewnie można było zaoszczędzić trochę nerwów, gdyby w 84. minucie Lato w sytuacji sam na sam z Shiltonem strzelił od razu, nie próbował go mijać, ostatecznie dając sobie wybić piłkę spod nóg. Gdyby trafił, byłoby 2:0. I my bylibyśmy spokojniejsi, i piłkarze, i pewnie Górski wytrzymałby do końca meczu na ławce rezerwowych.

Niezorientowanym przypominamy, że w środę na Wembley wystarczał nam remis. Remis, który ostatecznie udało się utrzymać (od 63. minuty, kiedy z rzutu karnego wyrównał Clarke). I sprawić, że 17 października 1973 r. przejdzie do historii polskiego futbolu. Wypada zapamiętać ten dzień (w Londynie chłodny, deszczowy) i ten remis (szczęśliwy, a nawet bardzo szczęśliwy), który sprawił, że po 36 latach (drugi raz w historii), zagramy na mistrzostwach świata!

Panowie, jesteście wielcy. Dziękujemy!

Warszawa, rok 1973, powitanie 'Orłów Górskiego' po zwycięskim meczu z Anglią na Wembley. Gierkowski dobrobyt i zbliżenie do Zachodu właśnie jest w zenicieWarszawa, rok 1973, powitanie 'Orłów Górskiego' po zwycięskim meczu z Anglią na Wembley. Gierkowski dobrobyt i zbliżenie do Zachodu właśnie jest w zenicie Fot. Eugeniusz Warmiński

***

ANGLIA - POLSKA 1:1 (0:0)

Bramki: 0:1 - Domarski (57.), 1:1 - Clarke (63. z karnego).

Anglia: Peter Shilton - Paul Madeley, Emlyn Hughes, Colin Bell, Roy McFarland, Norman Hunter - Tony Currie, Michael "Mick" Channon, Martin Chivers (85. Kevin Hector) - Allan Clarke, Martin Peters.

Polska: Jan Tomaszewski - Adam Musiał, Jerzy Gorgoń, Mirosław Bulzacki, Antoni Szymanowski - Henryk Kasperczak, Lesław Ćmikiewicz, Kazimierz Deyna, Robert Gadocha - Jan Domarski, Grzegorz Lato.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.