Mirosław Szymkowiak wie, z czym zmierzy się Arkadiusz Milik. "W końcu nie wytrzymałem, poprosiłem bym zamieszkał w szpitalu"

On też miał zerwane dwa więzadła krzyżowe. Raz w prawej raz w lewej nodze. Druga kontuzja, tak jak w przypadku Arkadiusza Milika, przyszła kilka miesięcy po pierwszej. "To były naprawdę ciężkie momenty. Na rehabilitację tydzień po operacji musiałem jeździć autobusem. By do niego dojść brałem kulę i szedłem przez śnieg - mówi Sport.pl Mirosław Szymkowiak. Przesłanie, że każda kontuzja wzmacnia, a nie osłabia, ma przez to dla niego dużą wartość.

Mirosław Szymkowiak więzadła w kolanach operował mając 18 i 19 lat. Był wtedy znakomicie zapowiadającym się piłkarzem. Trafił do wielkiego Widzewa, był po mistrzostwie Europy kadry U-16. Kontuzje kolan wyłączyły go z gry w sumie na na półtora roku, ale po powrocie do piłki zdołał świętować jeszcze sześć tytułów mistrza Polski, dwa Puchary Polski i na 33 mecze trafić do pierwszej reprezentacji.

Kacper Sosnowski: Potwierdził się niestety scenariusz, że Arek Milik zerwał więzadło w drugiej nodze.

Mirosław Szymkowiak: Oglądałem mecz Napoli ze SPAL. Jak obserwowałem tę feralną sytuację i widziałem minę Arka, to wiedziałem, że nie będzie dobrze. To się od razu czuje, że coś w kolanie strzeliło.

Jego historia z kolanami jest zbliżona do twojej. Piłkarz wchodzi w najlepszy okres kariery i musi się zatrzymać. Tylko ty, przy pierwszych zerwanych więzadłach nie miałeś nawet 20 lat.

- Pierwszej kontuzji doznałem chyba w 1994 roku, na turnieju halowym w Chorzowie. Poszły więzadła w prawej, mocniejszej nodze. Miałem to szczęście, że na operację pojechałem do doktora Schenka do Austrii. Zabieg wyszedł bardzo dobrze. Wtedy do niego jeździło wielu piłkarzy. Jakoś z tego wyszedłem, pauzowałem siedem miesięcy. Po rehabilitacji i rozpoczęciu treningów, trzeba było dać sobie jeszcze trochę, by dojść do siebie. Po piłkarsku nazywaliśmy to rzeźbieniem, bo kilkumiesięczny odpoczynek od piłki sprawiał, że przestawałeś mieć nad nią czucie.

Za twoich czasów zerwane więzadło oznaczało dłuższą przerwę.

- Na początku lat 90-tych, ludzie po zerwaniu więzadeł kończyli kariery. W porównaniu z moimi czasami, nauka znów poszła niebywale do przodu. Jak usłyszałem, przy pierwszej kontuzji Arka, że po trzech miesiącach wrócił do treningów, nie mogłem w to uwierzyć. Kiedyś to trwało minimum pół roku. Dobrze, że on gra w czołowym włoskim klubie. Mam nadzieję, że ma tam dobrą opiekę medyczną.

Po drugiej, niejako tej samej kontuzji, ważne jest to co siedzi w głowie?

- Oczywiście. To są chwile załamania. On przeżywa teraz pewnie swoje najgorsze momenty w życiu. Ma jednak perspektywę powrotu. Poza tym nie jest sam. Dziś na szczęście są inne czasy. Jest internet, dobry kontakt z bliskimi, znajomymi. Wsparcie dają mu kibice. Kiedyś kontuzjowani piłkarze zostawali trochę sami sobie.

To znaczy?

- Przypominam sobie mój drugi uraz. Byłem przed nim w dobrej formie, zadowolony, że wszystko gra. Pewnie trochę tak jak teraz Arek, który po swym powrocie zaczął strzelać gole. Jak wydaje się, że wszystko jest już dobrze, to nagle noga nie wytrzymuje, tylko druga, ta teoretycznie zdrowa. Ja po swojej pierwszej kontuzji w grudniu pierwszy kwadrans meczu zagrałem pod koniec czerwca. Potem wszedłem w okres przygotowawczy do nowego sezonu. To były takie czasy, że nie było osób od przygotowania fizycznego, wszystkich wrzucało się do jednego worka. Zaczęła się liga. Pojechałem w sierpniu na ŁKS, walczyłem z Rafałem Niżnikiem, wyprzedziłem go, kopnąłem piłkę, źle stanąłem i poszło więzadło w drugiej nodze.

Po tej kontuzji, do zdrowia wracałem właściwie sam. Miałem w Łodzi jednego masażystę. Pokazałem mu ćwiczenia, jakie zalecili mi w Austrii, to czasem trenowaliśmy razem. Tylko, że ja wszędzie dojeżdżałem wtedy autobusem. Musiałem korzystać z tego transportu nawet tydzień po samym zabiegu. Brałem w ręce kule i wychodziłem z domu. Na przystanek było jakieś pół kilometra. Gdy autobus mi uciekał, to czasem próbowałem podbiegać. W zimę tak zaliczyłem wywrotkę, bo kule mi uciekały. Jak to teraz któryś z lekarzy przeczyta, to się za głowę złapie. To były naprawdę ciężkie momenty. 

W końcu nie wytrzymałem i poprosiłem w klubie, bym zamieszkał w szpitalu i tam przechodził rehabilitację. Udało się! Poszedłem tam na trzy miesiące. To była ulga.

Brzmi to mocno abstrakcyjnie.

- W tamtych czasach w klubie bardziej interesowano się piłkarzami zdrowymi niż chorymi. Teraz łatwiej zrozumieć powiedzenie, że każda kontuzja człowieka wzmacnia. To ile się przez nią potu wylewa, ma swą wymowę. A potem ta monotonia. Na początku właściwie możesz tylko napinać mięsień i nic więcej. To bardzo nużące. Potem przez parę miesięcy robi się właściwie kilka podobnych ćwiczeń, zwiększając ich intensywność, taki fragment kariery piłkarskiej. Życzę Arkowi wytrwałości, on wie co go znów czeka.

Po drugiej operacji miałeś jeszcze jakieś dolegliwości z nią związane?

- Mój przeszczep był zrobiony z 29 centymetrów wyciętego mięśnia półścięgnistego. On zaczyna się z tyłu gdzieś w okolicach miednicy, ponoć nie jest niezbędny do funkcjonowania piłkarzowi. Efekt był jednak taki, że potem w czasie okresów przygotowawczych, czyli najbardziej wytężonej pracy i zakwaszenia organizmu, ten półścięgnisty mi się zrywał, bo była w w nim dziura i słabe mocowanie. To też powodowało problemy. Wiem, że w przypadku pierwszej nogi Arkowi materiał  pobierano z drugiej.

Po drugiej kontuzji podczas biegania i wślizgów na meczach zapalała się lampka „uważaj”?

- Ci, co pamiętają mnie z boiska, wiedzą jakim byłem zawodnikiem. Ciężar gry często brałem na siebie. Przytrzymywałem piłkę. Więc swoje dostawałem po kościach. Koledzy już czasem śmiali się, że niezależnie w co dostałem, to łapałem się za kolano. To w pierwszych miesiącach był odruch. Cieszę się jednak, że miałem wtedy szansę gry, bo dojść do siebie można było meczami. Oczywiście sporo straciłem na wydolności. Nie grając, nie biegając, ta po prostu spada. Na boku obrony czy pomocy, to była sprawa kluczowa. Przed zerwaniem więzadeł mogłem grać dwa mecze z rzędu. Po urazach było gorzej.

Wracając do pytania, pamiętam, że po drugiej kontuzji do wszystkiego podchodziłem inaczej. Człowiek nawet po 45 minutach rozgrzewki przed treningiem zastanawiał się, czy może jeszcze czegoś nie zrobić, czegoś nie rozciągnąć. Kiedyś nie było takiego profesjonalizmu i pomocy jak dzisiaj. Koledzy przyjeżdżali 10 minut przed treningiem i sobie na zajęcia wchodzili. Jak ja zostawałem, by porobić rzuty wolne, to część drużyny była już w domu. Ludzie o siebie tak nie dbali.

Ale twój przypadek sportowo, przynajmniej tak do pewnego momentu, mimo wielu przeciwności był mocno pozytywny. Dwie poważne operacje, a po nich szybko przyszły mistrzostwa Polski, krajowe puchary oraz występy w reprezentacji.

- W tym pierwszym feralnym sezonie w Widzewie, jako młody chłopak chyba trochę za dużo grałem. W lidze zawsze po 90 minut. Skończył się sezon, to pojechałem na Mistrzostwa Polski Juniorów. Wakacji nie miałem, bo po turnieju od razu był obóz przygotowawczy. W obecnych czasach pewnie nikt by na to nie pozwolił. Po kontuzji, sportowo jeszcze spotkało mnie rzeczywiście sporo dobrego. Byłem też silniejszy mentalnie.

Tak dla przypomnienia innym, bo robiłeś trochę za piłkarskiego Terminatora. Po ilu urazach byłeś w stanie się podnieść i chciałeś grać dalej. Na dwóch więzadłach w kolanach u ciebie się  przecież nie skończyło.

- W samych kolanach to miałem w sumie pięć operacji,  bo były z nich wycinane też łękotki. Jakbym miał zacząć dokładniej opowiadać, to musielibyśmy rozmawiać jeszcze z godzinę.

Tak w skrócie to miałem m.in. zapalenie Achillesa. Jak wchodziłem do klubu wszyscy się śmiali, że idę z szafą. Tak to skrzypiało. To było już w Wiśle, przed meczem z Lazio. Lekarze w Polsce i jeden we Francji wysłali mnie na operację. Robiłem wszystko, by do niej nie dopuścić. Tomek Hajto umożliwił kontakt z fizjoterapeutą Gregorem Zieleznikiem, który pracował w Niemczech, potem do naszej narodowej kadry wziął go zresztą Franciszek Smuda. Pojechałem do niego na dwa tygodnie i on rozwiązał mój problem. Wtedy wchodziła bowiem nowa metoda naciskania na miejsce bólu wałkiem. To była katorga, ale pomogło. Z Lazio zagrałem. 

Potem podochodziły jeszcze robione w Bochum siatki po obu stronach brzucha, był naprawiany bark, w Turcji miałem odprysk kości. Do tej pory w mojej nodze są cztery śruby. Człowiek wstaje rano i się słyszy.

Ale to już historia dla piłkarzy po zakończeniu kariery...

- To teraz napisz, że życzę mu żeby się trzymał i podkreśl, te mądre słowa. Każda kontuzja wzmacnia, a nie osłabia! W ten sposób musi do tego podejść.

Więcej o:
Copyright © Agora SA