Włodzimierz Lubański: Z pewnością było to spotkanie, które należało wygrać za wszelką cenę. Nawet za cenę brzydkiej gry. Przeciwnik był, jaki był, i w kalkulacjach musieliśmy przyjąć, że w takim meczu, na dodatek u siebie, trzeba zdobyć trzy punkty.
Tak, tuż po przerwie. W pewnej chwili oddaliśmy inicjatywę. Przez dwadzieścia minut Kazachowie stwarzali nam kłopoty. Zrobili kilka akcji, strzelili nawet bramkę, chociaż nieuznaną. Oj, narobiłaby ta bramka problemów… Ogólnie jednak – byliśmy lepsi.
Zdecydowanie tak. Piłkarze mówili o sobie bardzo samokrytycznie. To świadczyło o tym, że oni sami byli zmartwieni i zdziwieni tym, co stało się w Kopenhadze. Widać było, że czekali na możliwość zareagowania, zmazania blamażu. I w Warszawie zareagowali.
Ja takich nie widzę.
Najważniejszy taki, że drużyna się podniosła i zwyciężyła. Z dobrej strony pokazali się też ci, którzy w reprezentacji dawno nie grali: Arkadiusz Milik, Maciej Rybus, a także Maciej Makuszewski, który właściwie dopiero na PGE Narodowym zadebiutował w roli kadrowicza pełną gębą. To trio nie tylko zdobyło pierwszą bramkę, ale też udowodniło, że Adam Nawałka podjął słuszne decyzje stawiając właśnie na nich.
Mało tego! „Maki” tak zmobilizował Kubę Błaszczykowskiego, że ten po wejściu był naładowany energią tak, aż miło było patrzeć. Widać, że konkurencja dobrze mu zrobiła.
Od razu było widać, że jest bardzo skoncentrowany na meczu. Michał każdy pojedynek traktował na 100 proc. Bardzo ładnie odkupił swoje kopenhaskie winy.
Nie.
Mnie to raduje! Nie mam już czego odliczać. Robert rozegrał trochę więcej meczów ode mnie, ale to klasowy piłkarz. Całe szczęście, że go mamy. Gdybyśmy nie mieli takiego strzelca wyborowego, to nie gralibyśmy ani na mistrzostwach Europy we Francji, ani nie bylibyśmy krok od awansu na mistrzostwa świata w Rosji.