W obozach koncentracyjnych piłka nożna dawała nadzieję. Na boisku Niemiec podał rękę Żydowi

Mecze w obozie rzadko ratowały życie, ale zwiększały chęć walki o życie. Na boisku Niemiec podał rękę Żydowi, ofiary mogły pokonać oprawców. Zdarzały się nawet transfery z obozu do obozu i odbył się mecz Polska - Niemcy. Polacy wygrali 1:0, po golu grającego w ataku kapitana Lewandowskiego.

Piekło na ziemi. A w centrum tego piekła boisko. Przed krematorium nr 3, pomiędzy wieżami strażniczymi. Żwirowe, ogrodzone drewnianym płotem, z liniami z pokruszonej drobno kredy albo wapna, z pomalowanymi na biało bramkami. Z lożą honorową dla esesmanów. Tam, gdzie w niedziele rozgrywano mecze, w pozostałe dni odbywały się musztry i wykańczające apele. Ale i tak był to jakiś kawałek normalności w nienormalnej rzeczywistości Auschwitz. "Bo brawa po strzelonym golu tak samo cieszyły w obozie, jak na wolności. Ich dźwięk trzymał przy życiu" - jak pisał jeden z obozowych piłkarzy. Gdy na boisku była radość, o rzeczywistości i tak przypominał smród palonych ciał. Gdy źle zawiał wiatr, nie dało się wytrzymać.

- Stałem na bramce, tyłem do rampy. Piłka poszła na aut i potoczyła się aż pod druty. Pobiegłem za nią. Podnosząc ją z ziemi, spojrzałem na rampę. Na rampę zajechał właśnie pociąg. Z towarowych wagonów poczęli wysiadać ludzie i szli w kierunku lasku. Wróciłem z piłką i wybiłem ją w pole. Przeszła od nogi do nogi i wróciła łukiem pod bramkę. Wybiłem ją na korner. Potoczyła się w trawę. Znów poszedłem po nią. I podnosząc z ziemi znieruchomiałem: rampa była pusta. Nie pozostał na niej ani jeden człowiek z barwnego, letniego tłumu. Wagony też odjechały. Wróciłem z piłką i podałem na róg. Między jednym a drugim kornerem za moimi plecami zagazowano trzy tysiące ludzi - wspominał Tadeusz Borowski w opowiadaniu "Ludzie, którzy szli".

Bramka śmieci

"Arbeit macht frei" nad bramą, a kawałek dalej boisko. - Bardzo mnie ucieszyło. Było na łące po prawej stronie od szosy. Powiedzieliśmy sobie z chłopakami: to tu pogramy po pracy - pisał w autobiografii Imre Kertesz, Węgier żydowskiego pochodzenia. Więźniowie wchodzący do obozu widzieli boisko i nieco się uspokajali. - Skoro gra się tu w piłkę, to może da się żyć - myślał Marian Gadaj, występujący przed wojną w Lechii Tomaszów Mazowiecki, gdy trafił do Gross-Rosen. W prawie każdym obozie koncentracyjnym budowano boiska, by stwarzać pozory normalności, pokazywać je podczas wizytacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i - przyziemnie - by uprzywilejowani więźniowie i strażnicy nie nudzili się w niedzielne popołudnia. A gdy niedziela się kończyła?

W Auschwitz bramki wykorzystywał Josef Mengele, obozowy lekarz, "Anioł Śmierci". Szukał wysokich chłopców do pseudomedycznych eksperymentów. Ustawił ich w szeregu, zmierzył wzrokiem, wybrał tego właściwego i ustawił w bramce. Nad jego głową przybił deskę. Pozostali mieli pod nią przechodzić i jeśli nie musieli się schylić, szli prosto na śmierć do znajdującego się obok boiska krematorium nr 3. Tak zeznawał podczas procesu Adolfa Eichmanna były więzień, Joseph Zelman Kleinman. Sam przechodził przez bramkę śmierci. Przeżył, choć nie był najwyższy. Istnieją dwa wytłumaczenia, jak mu się to udało. Pierwsze - bardziej heroiczne, mówi, że nasypał w buty kamieni i wypchał je szmatkami, przez co wydawał się wyższy. Drugie, że wykorzystał chwilę zamieszania i niemierzony przeszedł na stronę wystarczająco wysokich chłopców.

Boisko w Auschwitz zbudowali sami więźniowie, a uprzywilejowani kapo zabijali na nim nudę. Wielkim fanem futbolu był Arno Böhm, kapo numer 8, jeden z pierwszych osadzonych. Starannie wybrany przez Niemców spośród więźniów obozu koncentracyjnego Sachsenhausen i przewieziony do Oświęcimia. Spełniał kryteria: był wyjątkowo okrutny i bezczelny, dobrze panował nad porządkiem wśród więźniów bloku pierwszego. - Zorganizował mecz między transportem z września a transportem z grudnia. Siedmiu na siedmiu. Sam grał z tymi z września. To była farsa! Cały czas trzeba było mu podawać, żeby on strzelał gole. Warenhaupt, bramkarz, pozwalał, żeby piłka przechodziła mu między nogami. Po meczu przegrani poszli na śmierć, a spośród wygranych Böhm wybrał nowych kapo w miejsce tych, którzy zginęli - opowiadał zmarły w 2014 roku Ya'akov Tzur.

Futbol mógł też uratować życie. Leo Goldstein, polski Żyd, szedł z całą rodziną w stronę komory gazowej. Taka była obozowa rzeczywistość, że ostatnią rzeczą, którą widzieli więźniowie idący na śmierć, byli ludzie ganiający za piłką. Trzymał żonę pod rękę, mijali boisko, na którym do meczu szykowała się grupa esesmanów. Potrzebowali sędziego. Zapytali czy ktoś z tłumu zna się na futbolu. Goldstein, choć o piłce miał niewielkie pojęcie, zgłosił się jako pierwszy. Gdy sędziował mecz, jego rodzina została zagazowana. Po wojnie został profesjonalnym arbitrem w Amerykańskiej Lidze Piłkarskiej, sędziował nawet spotkanie Włochy - Chile na mistrzostwach świata w 1962 roku.

Bramkarz Auschwitz

Ale nie zawsze podniesienie ręki się opłacało. Ron Jones podczas II wojny światowej służył w Afryce w 1. Walijskim Batalionie. Dostał się do niewoli, przeniesiono go na blisko rok do obozu jenieckiego we Włoszech. Tam jeden ze strażników zapytał, czy któryś z więźniów jest inżynierem. W obozie panował głód. Jones zgłosił się na ochotnika, zakładając, że w ten sposób zarobi więcej jedzenia. A trafił do bydlęcego wagonu jadącego prosto do obozu przymusowej pracy dla brytyjskich jeńców wojennych w Auschwitz. - Z obozu najbardziej zapamiętałem zapach palonych ciał. Był okropny. Codziennie baliśmy się, że mogą nas wsadzić do tych samych komór gazowych - wspominał kilka lat temu w "Daily Mail".

Początkowo nie wiedział, gdzie trafił. Było gorzej niż we Włoszech, ale lepiej niż w pozostałych częściach Auschwitz. Do części dla jeńców przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża zaglądali zdecydowanie częściej. Dbali, by więźniowie pracowali od poniedziałku do soboty po dwanaście godzin dziennie, ale niedziele mieli wolne. Jak wspomina Jones, z kolegami grali wtedy w piłkę. Stworzyli "Auschwitz Football League", a gdy dowiedział się o tym Czerwony Krzyż, dostarczył piłkarzom stroje. Koszulki angielskie, walijskie, szkockie i irlandzkie. Wyglądało to profesjonalnie. Na walijskich getrach Jones, syn krawcowej, wyhaftował herby. - Wyszliśmy pierwszy raz na boisko i zobaczyliśmy ludzi wyglądających jak żywe trupy. Chodzące szkielety. To byli Żydzi.

- Futbol pozwalał nie oszaleć. Jakkolwiek dziwnie to teraz nie zabrzmi, piłka przywracała odrobinę normalności. Poza tym ci, którzy grali w piłkę, mieli później lepszą kondycję podczas "Marszu Śmierci", który trwał 17 tygodni i wykończył połowę z trzystu jeńców. Koszmary o Auschwitz dręczyły mnie jeszcze wiele lat po wojnie, a i tak założę się, że moje przejścia były niczym w porównaniu z innymi - przekonywał Jones. W 2013 roku napisał książkę "Bramkarz Auschwitz", w której wspomina niedzielne mecze i powszednie piekło.

Mecze piłkarskie zmieniły obozową definicję sportu

Gromada więźniów podskakiwała na czworakach wokół placu, a sztubowi popędzali ich kijami. Bili po plecach. Po żabkach kazali osadzonym rozpocząć taniec obrotowy z rękami założonymi na karku. Kto upadł, był kopany po żebrach. - Iwan całymi dniami musztrował nas, wymyślając różne zbrodnicze ćwiczenia. Jego ulubionym było rolowanie. Wchodziliśmy na górkę, musieliśmy zrobić przysiad, chwycić się rękami za kostki nóg i trzymać do samego końca, pod groźbą pobicia. Iwan popychał nas w plecy i koziołkowaliśmy na sam dół - wspomina Czesław Skoraczyński, osadzony w Gross-Rosen. I to właśnie w obozie nazywano sportem. Iwan określał tak każde wycieńczające ćwiczenie, więc dopóki nie zaczęto tu grać w piłkę, sport w obozie kojarzył się traumatycznie. Więźniów udało się jednak przekonać. Z czasem w Gross-Rosen zaczęła funkcjonować regularna liga niespotykana w innych obozach.

Tu gdzie dziś stoi szubienica, w czasach funkcjonowania obozu stała bramka. W tle obozowa kuchnia i plac apelowy, na którym rozgrywano mecze.Tu gdzie dziś stoi szubienica, w czasach funkcjonowania obozu stała bramka. W tle obozowa kuchnia i plac apelowy, na którym rozgrywano mecze. Dawid Szymczak

Za drutami osadzono wielu zawodników najlepszych polskich klubów: Ruchu Chorzów, Wisły Kraków, Pogoni Lwów, Polonii Warszawa, Cracovii i Warszawianki. Te kluby były w czołówce tabeli, gdy jesienią 1939 roku przerwano rozgrywki. Byli też piłkarze ŁKS, Legii Warszawa czy Lechii Tomaszów Mazowiecki. Dużo chudsi, zmęczeni, niedożywieni, od kilku lat niegrający. Ale o futbolu wciąż dyskutowali. I Niemcy, i Polacy. Więźniowie na niewygodnych pryczach, oprawcy upijając się w kantynach. Niemcom w obozie nigdy nie brakowało alkoholu i narkotyków. Tęsknili jednak za rywalizacją, hazardem i emocjami, które oferował tylko sport. Więzień Stefan Krukowski wspomina Unka, Niemca, kryminalistę, który pilnował porządku w dwunastym bloku. - Jego największą manią była piłka nożna. Mógł o niej dyskutować godzinami. A znajomość tego tematu miał olbrzymią. Pamiętał wyniki wszystkich meczów międzynarodowych z ostatnich lat, ze szczególnym uwzględnieniem osiągnięć klubów wiedeńskich. Znał nazwiska wszystkich najlepszych europejskich piłkarzy. Podkreślał, że piłkarz musi przez całe życie być wierny barwom, więc gdy do obozu dotarła wiadomość, że w reprezentacji Niemiec wystąpił znany przed wojną piłkarz ze Śląska, niejaki Wilimowski, przeklinał go przez kilka dni.

Piłka nożna zyskała w obozie zdecydowanie większą popularność niż inne dyscypliny. Z kilku powodów: wszyscy znali zasady, szanse więźniów i oprawców były bardziej zbliżone niż w boksie, potrzebna była tylko piłka i bramki. Boisko już było. Długie na 80 metrów, szerokie na ponad 30. Na placu apelowym, tuż za główną bramą. Obok obozowej kuchni, z której okien i dachu więźniowie oglądali mecze, jakby byli na trybunie. Po drugiej stronie boiska ustawiono kilkanaście krzeseł. To była loża dla esesmanów. Szubienica, na której od poniedziałku do soboty urządzano publiczne egzekucje niedoszłych uciekinierów, na szczęście była przenośna. Ten fragment obozu Gross-Rosen zachował się najlepiej. Trawa na boisku nie urosła do dzisiaj. - Nigdy nie musieliśmy tu kosić. W innych miejscach muzeum rośnie normalnie, ale tutaj nie. Wygląda więc bardzo podobnie, jak wtedy - wyjaśnia przewodniczka Renata Paluch, gdy odwiedzam muzeum na początku stycznia. Boisko jest twarde, szorstkie i kurzy się, gdy idę nieco szybciej. Byli więźniowie w swoich biografiach wielokrotnie wspominali, że upadki były bolesne i bardzo łatwo było zedrzeć skórę. Zdarzało się to często, bo Niemcy grali ostro.

W obozowej lidze mogło rywalizować, w zależności od pory roku, od czterech do nawet dziesięciu zespołów. Polegamy na zapiskach więźniów, które są niestety dość chaotyczne, momentami rozbieżne. Piłkarzy w Gross-Rosen było około stu. Grali głównie Polacy, Niemcy, Czesi, Węgrzy i Rosjanie. Na początku drużyny tworzono wokół komand roboczych, a z czasem, by nadać rozgrywkom większego prestiżu, powoływano zespoły na kształt reprezentacji. Najlepsi Polacy mierzyli się wtedy z najlepszymi Niemcami. Nieco słabsi Polacy grali z nieco słabszymi Niemcami. Składy wszystkich drużyn były ruchome z oczywistych powodów. Ze 125 tys. więźniów Gross-Rosen zmarło ponad 40 tys.

Boisko w Gross-Rosen znajdowało się tuż za główną bramą. Szubienica dziś jest na stałe wkopana w ziemię. Wtedy była przenoszona na czas meczów.Boisko w Gross-Rosen znajdowało się tuż za główną bramą. Szubienica dziś jest na stałe wkopana w ziemię. Wtedy była przenoszona na czas meczów. Dawid Szymczak

"Profanacja wobec powszechnej męki i śmierci". Dlaczego więźniowie grali w piłkę?

Obozowy futbol prawdopodobnie narodził się w Auschwitz, gdzie grano właściwie od początku działania obozu. Z czasem więźniów przenoszono do innych obozów, a oni w nowych miejscach propagowali znany sobie zwyczaj. W Gross-Rosen inicjatywa wyszła od niemieckich więźniów, którzy jeszcze przed wojną zostali skazani na kary śmierci, a po jej wybuchu zaproponowano im zmianę wyroku na dożywocie w obozie koncentracyjnym. Trafiali tam w roli kapo, czyli nadzorców więźniów. - To były przypadki najgorsze z najgorszych. Wielokrotni mordercy, zboczeńcy. Ze świadomością, że i tak nigdy nie wyjdą z obozu, robili w nim, co chcieli. Wyżywali się na więźniach innych narodowości - tłumaczy przewodniczka, gdy oglądamy jeden ze zrekonstruowanych baraków. I to właśnie oni poprosili esesmanów o zgodę na grę w piłkę.

Był rok 1943, wprowadzono niedziele wolne od pracy, więźniowie mogli już wtedy pisać listy i odbierać paczki wcześniej rozkradzione przez Niemców. Zmienił się też komendant obozu. Za Antona Thumana, awansowanego do Majdanka, przyszedł Walter Ernstberger. I po prostu gorszy być nie mógł. W dodatku sam czynnie uprawiał sport, miał wiele hitlerowskich wyróżnień za osiągnięcia piłkarskie, więc wydał zgodę na organizowanie meczów, a później sam przychodził je oglądać. - Gra w piłkę, w warunkach, w jakich się znaleźliśmy, była zjawiskiem nienaturalnym i wydawała się profanacją wobec powszechnej męki i śmierci - mówił Władysław Boczoń.

Organizacją rozgrywek zajął się komitet organizacyjny, w skład którego wchodzili niemieccy kapo i kilku Polaków: dwaj blokowi Ali Książkiewicz i Paul Morgała, obozowy pisarz Józef Doliński i piłkarz Zdzisław Lewandowski, kapitan polskiej reprezentacji. Zaczęli tworzyć drużyny i organizować mecze. Gdy przybywał transport więźniów, Niemcy wyławiali najlepszych piłkarzy i proponowali układ: grasz z nami w piłkę i masz w obozie lepiej. Zamiast do kamieniołomu, trafiasz do kuchni albo stolarni. Lepiej jesz, żebyś miał więcej siły, dostajesz lepsze buty, rzadziej jesteś bity. Albo nie grasz, ale wtedy zgotujemy ci piekło. Gra w piłkę podnosiła szansę przeżycia. Więźniowie, którzy już dłużej przebywali w obozie doskonale o tym wiedzieli i sami zgłaszali się do gry. O poszukiwaniu zawodników informowała też gazeta ścienna "Das Gross-Rosener Sport Echo". Po stronie niemieckich drużyn dochodziło nawet do transferów. Gdy zdolny piłkarz pojawiał się w obozie w Dachau albo Auschwitz, był przenoszony do Gross-Rosen, by grał na wyższym poziomie i pomógł dorównać Polakom.

Do różnych obozów trafiło wielu znakomitych przedwojennych piłkarzy: Sylwester Nowakowski z Ruchu Chorzów, Antoni Łyko z Wisły Kraków, Wawrzyniec Staliński z Warty Poznań, Józef Korbas z Cracovii czy Ryszard Łysakowski z Legii Warszawa.

- Realizacja meczów piłkarskich nie była łatwa, gdyż każdy z nas był bardzo wyczerpany i nie miał po prostu siły grać. Z pomocą przyszli nam koledzy, którzy w obozie byli na funkcjach. Zezwalali na otrzymywanie raz w miesiącu paczki z żywnością, podawali dodatkowe porcje jedzenia - opisywał Jerzy Kowalewski. - Dostałem prawdziwe piłkarskie buty i sweter. Ogarnął mnie lęk i strach, bo spostrzegłem, że obok bramki jest ich cały kilkumetrowy stos. Domyśliłem się od razu, że są po współtowarzyszach spalonych w krematorium - wspominał Kazimierz Burkacki, przed wojną grający w RKS Skra.

Polska wygrywa z Niemcami po golu Lewandowskiego

Tym meczem żył cały obóz. Przygotowania trwały kilka tygodni, bo do spotkania najlepszych, które miało przesądzić o tytule mistrzowskim, dochodziło bardzo rzadko. Ale w tamtych okolicznościach mecz Polska - Niemcy miał wymiar trudny do wyobrażenia. Bardzo daleki od sportowej rywalizacji. Więźniowie przypisywali mu magiczne znaczenie: jeśli pokonamy ich na boisku, to wygramy też wojnę. Przyjmowano zakłady, hazard kwitł. Polscy piłkarze szykowali się do meczu w pierwszym baraku. Niemcy w swojej kwaterze przed główną bramą obozu. Pozostali więźniowie zajmowali już miejsca w oknach kuchni i na jej dachu. Stamtąd widok był jak z trybuny na prawdziwym stadionie. Po drugiej stronie, wzdłuż linii autowej, ustawiono kilkanaście krzeseł. Na nich usiedli esesmani z komendantem obozu na środku.

Kuchnia w obozie Gross-Rosen. To na jej dach wdrapywali się więźniowie, by mieć najlepsze miejsca do oglądania meczów.Kuchnia w obozie Gross-Rosen. To na jej dach wdrapywali się więźniowie, by mieć najlepsze miejsca do oglądania meczów. Dawid Szymczak

- W dniu meczu, w godzinach przedpołudniowej pracy, Zdzich Lewandowski wytoczył na tokarce bardzo udany, okazały puchar z drewna, na który później koledzy z kuchni przyczepili cienkie ozdobne blaszki - opisywał Czesław Skoraczyński w książce "Żywe numery". - Zszedł się cały obóz. Atrakcje sportowe podtrzymywały na duchu nie tylko nas piłkarzy, ale w ogóle wszystkich Polaków, gdyż widzieli swojego rodaka walczącego z obozowym bandytą, od którego wielokrotnie dostawał rozkazy, a teraz rewanżował się za to wszystko na boisku. To nas wszystkich podtrzymywało na duchu. Duma narodowa rozpierała piersi - tłumaczył Lech Kowalewski.

- Dla więźniów za sportowymi zmaganiami kryło się coś znacznie ważniejszego. Coś, co pozwalało im za pośrednictwem swoich reprezentantów skosztować iluzorycznej zemsty, odnieść złudny triumf - twierdzi Arnold Mostowicz. - Z jednej strony jedenastu wypasionych, okutych w skórzane buty, pozbawionych wszelkich skrupułów rzezimieszków. Z drugiej jedenastu wychudzonych, wynędzniałych więźniów. Kopani, przewracani, podnosili się, by umiejętnościami gry w piłkę wyrównać brutalność i chamstwo - wspominał mecz Józef Trębarczyk. - Gra prowadzona z pasją, sportowo, nad czym czuwał sędzia, doprowadziła widownię do białej gorączki. Reakcja na zagrania czy gola była identyczna jak kiedyś na boisku Cracovii czy Wisły. Krzyki biegły gromko pod niebiosa - relacjonował Tadeusz Śliwiński.

Mecz był wyrównany. Niemcy byli silniejsi, a Polacy lepsi techniczne. Mądrzej poruszali się po boisku, przez co tracili mniej sił. Jedynego gola w tym meczu strzelił kapitan Polaków - Zdzisław Lewandowski. "Dziesiątka" na boisku, numer 23452 w obozie. Piszący relację z tego meczu Śliwiński bardziej niż na samym strzale skupił się na reakcji publiczności. Miał nawet usłyszeć jak orkiestra obozowa zagrała polski hymn. Tyle, że nikt inny o tym nie wspomina. Być może autor "Das Gross-Rosener Sport Echo" chciał tym wymysłem dodatkowo podnieść morale więźniów i dodać im otuchy.

Co zaskakujące, Polacy grali w biało-czerwonych strojach. Ale nie ze względu na narodowe barwy, a przez obowiązujące w Gross-Rosen oznaczenia: czerwony kolor był dla więźniów politycznych - czyli niemal wszystkich Polaków. Zielony - dla zawodowych przestępców, stąd kolor strojów Niemców. Homoseksualistów oznaczano kolorem różowym, badaczy Pisma Świętego – fioletowym, emigrantów – niebieskim, Żydów – żółtym. Natomiast białe koszulki szyli piłkarzom znajomi krawcy.

- Po skończonym meczu poszliśmy razem z drużyną niemiecką do łaźni, a po przebraniu zostaliśmy przez Niemców zaproszeni do kantyny na kubek słodowego piwa. Nagradzanie zwycięzców należało do tradycji - pisał Czesław Skoraczyński. Ale kilka godzin po meczu esesmani przypomnieli, że Lewandowski jest tylko zwykłym więźniem. Że Polacy mogą wygrać na boisku, ale ono chwilę po meczu znów jest placem apelowym. A na nim rządzą oni. Że sportem w obozie jest nie tylko piłka nożna, ale też żabki i rolowanie. - Wieczorny wypoczynek został brutalnie zakłócony przez zorganizowany napad esesmańskiej załogi. Zaczęli z pasją tłuc kijami znajdujących się tam więźniów, masakrując zaskoczonych i niezdolnych do ucieczki. Był to odwet za wygrane przez Polskę zawody. Nasi oprawcy nawet się z tym nie kryli - wspominał Antoni Mostowicz.

Kartka urodzinowa wysłana przez więźniów do bliskiej osoby. Rysunek prawdopodobnie przedstawia rozgrywany w obozie mecz.Kartka urodzinowa wysłana przez więźniów do bliskiej osoby. Rysunek prawdopodobnie przedstawia rozgrywany w obozie mecz. Dawid Szymczak

Spotkanie nadludzi z podludźmi

- Rozgrywki zawsze miały grozę i drugie dno. Strzelenie gola Niemcom niosło ze sobą śmiertelne niebezpieczeństwo - mówił Norbert Widok. Zawodnicy stawali przed trudnym wyborem: dawać delikatne fory Niemcom i się nie narażać czy zagrać najlepiej jak to możliwe, zemścić się i nie zawieść swoich kibiców. Ambicja zazwyczaj wygrywała z chłodną kalkulacją.

W książce "Żółta gwiazda i czerwony krzyż" Arnold Mostowicz dokładnie opisał jeszcze jeden niezwykły mecz. O dodatkową kromkę chleba i miskę rzadkiej zupy z esesmanami z jeleniogórskiego obozu Schlesische Zellwolle zagrali węgierscy Żydzi. Niemcy wiedzieli, że grali w klubach i przed wojną byli świetni. Chcieli się zmierzyć. Wyłowili ich i urozmaicili sobie służbę. Esesmani nie byli pewni zwycięstwa, więc zadbali o to, by wieść o meczu nie wyszła poza obóz. Obejrzeć mogli go tylko więźniowie, którzy i tak mieli nigdy nie wyjść poza druty. Kat zabawiał się z ofiarą. Wyczerpani Żydzi kontra syci esesmani.

- Na boisko wbiegły dwie drużyny. Więźniowie w pasiakach, esesmani w białych podkoszulkach, zielonych bryczesach ze zwykłych mundurów. Grano ośmiu na ośmiu. Po krótkiej rozgrzewce na boisko wybiegł sędzia ubrany w kompletny esesmański mundur - pisał Mostowicz. I wtedy wydarzyła się rzecz niesamowita: kapitanowie obu drużyn podali sobie ręce. Niemiec uścisnął dłoń Żydowi! A później zawodnicy obu drużyn grali uśmiechnięci. Mecz lepiej zaczęli więźniowie, ale szybko tracili siły i do przerwy jednym golem prowadzili esesmani. - Niemcy podczas przerwy położyli się na środku boiska i pili piwo. Żydzi dostali od kapo kuchni po misce zupy i kromce chleba - relacjonował Mostowicz. Piwo tak osłabiło Niemców, że po przerwie grali dużo słabiej i stracili bramkę. Z pomocą przyszedł sędzia - w ostatnich minutach meczu podyktował rzut karny dla esesmanów. Publiczność przeklinała. W wielu językach: po polsku, węgiersku, rosyjsku i niemiecku. Esesmanów w tym meczu wspierał tylko sędzia.

Stojący w bramce Ferenc Moros obronił strzał i uratował remis. Został bohaterem, ale już kilka dni później nie żył. Pracował przy załadunku drewna, a nadzorujący go kapo krzyknął do ustawionego na wieżyczce esesmana, że Moros zbiera się do ucieczki. Ten bez zastanowienia oddał kilka strzałów. Te kilka strzałów było ceną za jeden strzał obroniony w końcówce meczu.

***

Pisząc ten tekst, korzystałem z następujących publikacji:

  • "Mecze piłki nożnej w KL Gross-Rosen" - Piotra Weisera
  • "Żółta gwiazda i czerwony krzyż" - Arnolda Mostowicza  
  • Wystawy "Herosi w pasiakach" w muzeum Gross-Rosen w Rogoźnicy

Pracownikom tego muzeum dziękuję za pomoc i przyjęcie na miejscu.

Więcej o:
Copyright © Agora SA