MŚ 2018. Bartosz Białkowski: Miał być Arsenal, miał być Manchester. Valencia, Inter, Borussia, Legia... Jest Polska. Duma [ROZMOWA]

- Jedna kontuzja, druga, zjazd do trzeciej ligi. To była dla mnie kręta i pełna upadków droga - mówi o swojej karierze Bartosz Białkowski, 30-letni bramkarz Ipswich Town, który w najbliższych dniach będzie miał okazję zadebiutować w reprezentacji Polski.

Bartłomiej Kubiak: W piątek z Nigerią czy we wtorek z Koreą Południową - w którym sparingu zagrasz?

Bartosz Białkowski: Jeszcze nie wiem.

Nie wiesz, czy nie chcesz powiedzieć?

- Nie, naprawdę nie wiem. Może dowiem się w czwartek, po odprawie.

Trema?

- Wielkiej nie ma, stresu też nie odczuwam.

A co czujesz?

- Dumę, i to potężną. Móc założyć dres z orzełkiem na piersi? Coś pięknego. Czekałem i pracowałem na to powołanie całe życie.

Kto pierwszy zadzwonił - Adam Nawałka?

- Trener Jarosław Tkocz, ale po chwili jego telefon przechwycił selekcjoner.

Miałeś zapisany numer?

- Nie, skąd! Byłem w domu, w odwiedziny wpadł do nas Grzesiek Rasiak. Siedzimy, rozmawiamy. Zadzwonił telefon, nieznany numer. Byłem przekonany, że to jakiś dziennikarz z Polski. Przeprosiłem Grześka na chwilę, podniosłem słuchawkę i początkowo też nie wierzyłem. Myślałem, że ktoś mnie wkręca. Od razu pojawiły się podejrzenia, bo nie poznałem głosu trenera Tkocza.

Co po chwili usłyszałeś od selekcjonera?

- Że mnie obserwuje i że planuje mnie odwiedzić, chce przylecieć na mój mecz.

I przyleciał?

- Tak, kilka dni później, wraz z Tomaszem Iwanem. Graliśmy z Burton United - 0:0. Nie miałem wtedy zbyt wiele pracy, ale obroniłem jedną sytuację sam na sam. A do tego - w samej końcówce, kiedy rywale mieli rzut rożny - powstrzymałem mojego kolegę z drużyny, który z kilku metrów tak niefortunnie uderzył piłkę, że gdybym jej nie odbił, strzeliłby samobója.

To prawda, że Nawałka poprosił o numer telefonu do twojej żony?

- Prawda. Selekcjoner lubi mieć kontakt nie tylko z piłkarzami, ale też z ich najbliższymi. Dba o takie relacje. I dobrze, bo to później pozytywnie wpływa też na atmosferę na reprezentacji.

Wyjątkowo kręta była ta twoja droga do reprezentacji.

- Kręta i pełna upadków. Jedna kontuzja, druga, zjazd do trzeciej ligi. Łatwo nie było, ale się udało. Może teraz to zabrzmi dziwnie, lecz ja naprawdę wierzyłem. Cały czas.

„Dla Ciebie tato”?

- Mój tata zmarł w 2015 r. Przyleciałem z Anglii do niego do szpitala. W naszej ostatniej rozmowie udało nam się zamienić dosłownie dwa zdania. Zdążyłem mu jednak obiecać - dać słowo, że kiedyś trafię do reprezentacji. No i stąd się wziął ten mój wpis - bardzo emocjonalny - który zaraz po powołaniu zamieściłem na Twitterze.

Wszystko zaczęło się w Olimpii Elbląg - potem był Górnik Zabrze, ale niewiele brakowało, a byłaby Legia?

- Nawet podpisałem z nią kontrakt. Cieszyłem się, bo od zawsze kibicowałem Legii, w zasadzie do dziś trzymam za nią kciuki. Miałem dograć rundę w Olimpii i od sezonu 2004/05 trafić do Warszawy. W międzyczasie zacząłem jednak współpracować z Jarkiem Kołakowskim. Razem uznaliśmy, że lepiej będzie, jak przejdę do troszeczkę mniejszego klubu. Czyli do takiego, w którym będę miał większą szansę na grę. Starałem się myśleć racjonalnie - w Legii numerem jeden był wtedy Artur Boruc. No i skończyło się tak, że do Warszawy nie przyjechałem nawet na jeden trening. Rozwiązałem kontrakt z Legią i wylądowałem w Górniku.

Żałujesz?

- Nie. Oczywiście można się zastanawiać, co by było, gdybym trafił pod skrzydła Krzysztofa Dowhania, który w Legii wychował wielu świetnych bramkarzy. Może rozwinąłbym się bardziej? Może... Już się tego nie dowiemy. Ale na pewno nie jest tak, że teraz - z perspektywy czasu - czegoś żałuję. W Zabrzu spędziłem naprawdę fajne półtora roku. Zadebiutowałem w ekstraklasie, poznałem fantastycznych ludzi, którzy mi dużo pomogli, od których naprawdę wiele się nauczyłem.

Do ekstraklasy wprowadzał cię Piotr Lech - do dziś legendarny bramkarz na całym Śląsku, wówczas też bardzo barwna postać w całej lidze.

- Fajny facet. Mówię facet, bo na początku miałem problem z tym, jak się do niego zwracać, by traktować go jak kolegę. Ale tylko na początku. Dystans został skrócony szybko, niemal od razu. Zresztą tych ligowych weteranów było wtedy w Górniku więcej. Nie tylko Piotrek Lech, ale też Kaziu Moskal, Krzysiek Bukalski, Michał Probierz. Wszyscy dobrze nas przyjęli. Nie było podziału na starych i młodych. Fajny czas.

Fajny i krótki, bo szybko wyfrunąłeś z Zabrza.

- Ile meczów zagrałem? Siedem, może osiem. No szybko, szybko. Pojawiła się szansa. A nawet nie tyle szansa, ile zaczęły się moje perypetie, niezbyt przyjemne przygody z menedżerami. Jeszcze jak byłem w Górniku, zgłosili się do mnie pracownicy jednej z międzynarodowych agencji [International Management Group]. Zaczęli obiecywać złote góry. Przewijały się nazwy takich klubów jak Arsenal, Manchester City czy United. A ja od dziecka marzyłem o grze w Anglii.

Mogło zaszumieć w głowie.

- I trochę szumiało, byłem gówniarzem. Wydawać by się mogło, że całkiem zdolnym. Już jak miałem 14-15 lat, to do moich rodziców dzwonili przedstawiciele Borussii Dortmund, regularnie byłem powoływany do młodzieżowych reprezentacji. Później było jakieś zainteresowanie z Valencii, oferta z Interu Mediolan. Ale byli też menedżerowie, źli doradcy. To znaczy nie do końca uczciwi, bo jak przyszło co do czego, to zaoferowali mi nie Manchester czy Arsenal, tylko testy w Glasgow Rangers i Wigan Athletic.

Poleciałeś na te testy?

- Tak, ale nic z nich nie wynikło. W końcu, któregoś dnia, zadzwonili i zaproponowali mi transfer do juniorów Sturmu Graz. Nie powiem, troszkę mnie to wtedy zdenerwowało. I zerwaliśmy współpracę. Moimi sprawami znowu zajął się Jarek Kołakowski. Dzięki niemu wyjechałem na dwumiesięczne testy do szkockiego Hearts. Tam spotkałem trenera George'a Burley'a. Dość szybko został zwolniony - chyba po tygodniu. Ale jak odchodził, powiedział mi, żebym nie podpisywał żadnego kontraktu, bo on zaraz znajdzie sobie klub i weźmie mnie do siebie. No i wziął, do Southampton.

Przez sześć lat w Southampton rozegrałeś 22 mecze. Mało.

- Bardzo mało, ale zaczęło się dobrze. Szybko wskoczyłem do bramki - w pierwszych sześciu meczach czterokrotnie zachowałem czyste konto, zbierałem dobre noty. Potem niestety było gorzej. Przytrafiła się kontuzja, po której na dobre już do składu nie wróciłem.

I teraz przyznaję: trochę zasiedziałem się w tym Southampton. Jakieś możliwości, by odejść wcześniej, oczywiście się pojawiały. Nawet raz byłem bliski powrotu do Polski - w Wiśle Kraków chciał mnie Maciej Skorża. Anglicy nie wyrazili jednak zgody na moje wypożyczenie. Zostałem w Southampton. Słyszałem od trenerów, że dobrze pracuje. Obiecywali, że dostanę szansę. Ale ta szansa nie nadchodziła. Kelvin Davis był w kapitalnej formie, prezentował się wyśmienicie. Bronił dobrze nie przez jeden, a przez kilka sezonów. Teraz jest legendą klubu.

Najgorszy moment w karierze?

- Odejście z Southampton. Najgorsza była niewiedza i czekanie na to, czy ktoś po tylu latach niegrania będzie mnie chciał. Trafiłem do Notts County. Trzecia liga. Ktoś powie: upadek. Zgoda. Ale walczyłem, dobrze wszedłem do zespołu. Zagrałem kilka bardzo udanych meczów, nabrałem pewności siebie. Pokazywałem to na boisku i dzięki temu trafiłem do Ipswich. Czyli klubu, w którym kilka lat wcześniej totalnie mi nie wyszło [w 2009 r. Southampton wypożyczyło tam Białkowskiego]. Teraz się udało, wyszło. Zaistniałem w Championship, pora na reprezentację.

A później na Premier League?

- Mój kontrakt z Ipswich jest ważny do czerwca, ale klub może go przedłużyć jeszcze o rok. I pewnie to zrobi. Jeśli jednak miałbym wybierać między grą w Premier League a reprezentacji, to wybieram reprezentację.

Pozycja Łukasza Fabiańskiego i Wojciecha Szczęsnego w kadrze jest mocno ugruntowana. 

- Oni są nie do wygryzienia. Mam świadomość, że o wyjazd na mundial walczę z Łukaszem Skorupskim. Czy z kimś jeszcze? Nie wiem. Ale walczę. Zrobię wszystko, by ten bilet dostać. By polecieć do Rosji jako trzeci bramkarz, zagrać w tej kadrze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.