Jacek Krzynówek, piłkarz z pozwoleniem na broń w lewej nodze: Beckenbauer widział mnie w Bayernie

Zaryzykowałem. Gdybym tylko lekko przekrzywił nogę, nieczysto uderzył, to piłka poleciałaby gdzieś w trybuny. Po meczu śmialiśmy się, że za piękną asystę powinienem podziękować Beckhamowi, który idealnie wyłożył na strzał - opowiada Jacek Krzynówek, były reprezentant Polski i piłkarz Bayeru Leverkusen, który 13 lat temu bombą z 35 m odebrał ochotę do gry galaktycznemu Realowi Madryt.

Po tym meczu regionalny dziennik "Rheinishe Post" napisał, że za sprawą Jacka Krzynówka Bayer Leverkusen zaprezentował "czarodziejski futbol". Z kolei "Sueddeutsche Zeitung" dodał, że Bayer choć dominował nad Realem, długo nie umiał wykorzystać przewagi, a całą robotę dopiero wykonał tryskający siłą i energią polski skrzydłowy, który ośmieszał na flankach Michela Salgado i Davida Beckhama. Drużyna z Leverkusen znokautowała "Królewskich" 3:0, a były reprezentant Polski miał udział przy wszystkich trafieniach. Jego pocisk, który odpalił w 39. min meczu zapisał się na stałe w annałach Champions League.

Już we wtorek o 20:45 mecz Borussia Dortmund - Real Madryt. Relacja na żywo na Sport.pl

Damian Bąbol: "Jacek powinien wystąpić o pozwolenie na broń na swoje nogi, taką ma w nich siłę. Casillas niech się cieszy, że piłka nie złamała mu ręki" - tak pańskiego gola skomentował Adam Matysek, który 13 lat temu na BayArena komentował mecz Bayeru z Realem Madryt.

Jacek Krzynówek: Już 13 lat? Szok. Jak to zleciało... Zagraliśmy niemal bezbłędny mecz. Wygraliśmy z wielką, galaktyczną drużyną 3:0 i wynik poszedł w świat. To była kosmiczna ekipa z Ronaldo, Zidanem, Figo, Beckhamem i Raulem.

Bardziej galaktyczna od obecnych dominatorów z Cristiano Ronaldo na czele?

- Mimo wszystko bardziej medialna. Obecna filozofia w Madrycie jest inna. "Królewscy" nie przeprowadzają już tak spektakularnych transferów. Stawiają na młodszych zawodników, którzy dopiero aspirują do galaktycznych poprzedników. Przedłużanie kontraktów z takimi piłkarzami jak Isco czy Asensio, to bardzo dobry kierunek.

Zwycięski mecz z Realem był najlepszym występem w pańskiej karierze?

- Na pewno jednym z wielu dobrych w tamtym okresie. Byłem wtedy w świetnej formie. Z Realem graliśmy w pierwszej kolejce fazy grupowej. Nie przypominam sobie, żebyśmy jakoś szczególnie przygotowywali się do tego meczu. Raczej tradycyjnie, jak do każdego pojedynku o punkty. Rywal był z najwyższej półki, więc wiedzieliśmy, że jeśli od początku nie wejdziemy na wysoki poziom, to skończy się to dla nas bardzo źle. Koncentracja była maksymalna od pierwszej sekundy.

 

Nie było w klubie żądzy rewanżu za przegrany dwa lata wcześniej finał Ligi Mistrzów z Realem na Hampden Park w Glasgow?

- W szatni nikt o tym nie mówił. Koncentrowaliśmy się tylko na meczu. Pamiętajmy, że po tamtych rozgrywkach, zakończonym finałem w Lidze Mistrzów, dla Leverkusen przyszedł bardzo słaby sezon. Bayer wpadł w jakiś fatalny dołek fizyczny i mentalny. Dopiero w przedostatniej kolejce utrzymał się w Bundeslidze. W kolejnym sezonie wrócił do czołówki i zajął trzecie miejsce.

To przenieśmy się jeszcze do tej 39. min i piekielnego pocisku, który prawie nie urwał ręki Ikerowi Casillasowi. 

- Takich strzałów oddawałem bardzo dużo na treningach i w lidze. Rywale w Bundeslidze wiedzieli, że dysponuję mocnym uderzeniem. Nie wiem, czy w Realu zdawali sobie z tego sprawę, ale akurat trafiło na nich. Zaryzykowałem na maksa. Przede wszystkim zależało mi, żeby dobrze trafić. Gdybym lekko przekrzywił nogę, nieczysto uderzył w piłkę, to poleciałaby pewnie gdzieś w trybuny. Po meczu w szatni śmialiśmy się z chłopakami, że za piękną asystę powinienem podziękować Beckhamowi, który idealnie wyłożył mi piłkę do strzału. Z drugiej strony nie oszukujmy się, miałem też furę szczęścia.

Jacek Krzynówek i 2:2 z Portugalią!!!Jacek Krzynówek i 2:2 z Portugalią!!! Fot. STEVEN GOVERNO AP

Dziesięć lat temu w Lizbonie też panu sprzyjało. Przegrywaliśmy z Portugalią 1:2, minuty do końca, a pan huknął z ponad 30 metrów. Pamiętam, jak chwilę przed golem krzyknąłem: "Co robisz? Nie strzelaj!".

- (śmiech) Ponoć bramkarze i lewonożni to często szaleni i nieprzewidywalni zawodnicy. Coś w tym jest. Od wielu osób słyszałem podobną historię, że łapali się za głowę, kiedy przymierzałem się do strzału. Trener Leo Beenhakker wpajał nam jedną rzecz. Brak klarownej sytuacji, to też sytuacja. I zawsze w jakiś sposób można zamienić ją na gola. Obiektywnie patrząc na tamtą sytuację, to naprawdę trzeba było być dużym samolubem, żeby nie dostrzec partnerów i nie zagrać do Mariusza Lewandowskiego, który stał kilkanaście metrów bliżej bramki. Wpoiłem sobie do głowy jakąś szaloną myśl i uderzyłem ile sił w nodze. Piłka trafiła w słupek, odbiła się od pleców leżącego Ricardo i wpadła do siatki. Portugalczycy nie wiedzieli co się dzieje. Mina trenera Felipe Scolariego była bezcenna. Można było ją odczytać tylko w jeden sposób: "To niemożliwe. Jak to się stało?". Po meczu rozmawiałem z Jurkiem Dudkiem, który grał już w Realu. Mówił, że podszedł do niego Salgado i powiedział: "Widziałem, że znów odpalił petardę ten, który nas ustrzelił w Leverkusen. Pozdrów kolegę."

Tak naprawdę ten jeden strzał odzwierciedlał całą moją przygodę z piłką, czyli było w tym trochę egoizmu, szaleństwa i szczęścia. W jednym momencie człowiek został bohaterem. Ale ja oczywiście tak do tego nie podchodziłem. Najważniejsze, że z Lizbony przywieźliśmy cenny punkt.

W programie "Doppelpass" prowadzący zapytali Beckenbauera, kogo z dwójki Brazylijczyków z Leverkusen widziałby w Bayernie: Juana czy Roque Juniora? Franz odpowiedział: "Żadnego z nich. Z Bayeru najbardziej chciałbym tylko Krzynówka".

Jest pan zadowolony ze swojej kariery?

- Myślę, że tak. Zagrałem na dwóch mundialach, mistrzostwach Europy, występowałem w Lidze Mistrzów. Szkoda tylko tych kontuzji. Kilka razy wracałem do formy po zerwaniu więzadeł krzyżowych. Oprócz problemów zdrowotnych żałuję też, że spędziłem aż pięć lat w Norymberdze. Chyba o dwa lata za długo. Mogłem wtedy przenieść się do innej drużyny. Były różne propozycje. Ale perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony. Miałem też sporo szczęścia. Pewnie jest i będzie wielu piłkarzy lepszych ode mnie, a mimo to nie uda im się osiągnąć, tyle co mnie.  

Jakie drużyny się po pana zgłaszały?

- Były już wcześniej propozycje m.in. z Leverkusen, FC Koeln i innego czołowego klubu. Po spadku włodarze z Norymbergi zrobili wszystko, żeby mnie zatrzymać. Po roku wywalczyliśmy awans. Strzeliłem kilkanaście bramek, zostałem wybrany najlepszym piłkarzem 2. Bundesligi. Po udanym sezonie podpisałem kontrakt z Bayerem.

Ludzie z Monachium nie dzwonili?

- O żadnych rozmowach nie wiem, ale po moim udanym sezonie 2004/2005, usłyszałem bardzo miłą pochwałę od samego Franza Beckenbauera. W popularnym  piłkarskim programie "Doppelpass" prowadzący zapytali go, kogo z dwójki Brazylijczyków z Leverkusen widziałby w Bayernie: Juana czy Roque Juniora. Franz odpowiedział: "Żadnego z nich. Z Bayeru najbardziej chciałbym tylko Krzynówka". Odebrałem to jako wielki zaszczyt. Zresztą to był dla mnie fantastyczny sezon. Z Ligą Mistrzów pożegnaliśmy się dopiero w 1/8, przegrywając wyraźnie z Liverpoolem.

Ale w rewanżu też pan strzelił gola. I to swojemu przyjacielowi z reprezentacji Jerzemu Dudkowi.

- Jurek żartował, że się zlitował i dał mi wtedy strzelić, tak na otarcie łez. Przegrywaliśmy 0:3, a ja trafiłem w samej końcówce. W tamtej edycji Ligi Mistrzów strzeliłem pierwszego i ostatniego gola dla Bayeru. W sumie zagrałem siedem meczów w Champions League i zdobyłem trzy bramki. Średnia całkiem niezła.

Znowu poszedłem na rozmowę do Felixa Magatha i słyszę: "Chcesz grać w Polsce?", mówię: "Chcę". A on: "OK. Jak chcesz do Legii, to mają zapłacić 500 tys. euro., a jak do Wisły - 1,5 mln euro."

Do tego rywale z najwyższej półki: galaktyczny Real oraz Liverpool, triumfator całych rozgrywek...

- Strzeliłem jeszcze z Romą, w której pierwsze skrzypce grał wielki Francesco Totti. To na pewno coś szczególnego w życiu każdego sportowca zagrać w tak elitarnych rozgrywkach. Dla nas wyjście z grupy było sukcesem. Zajęliśmy pierwsze miejsce. Niestety, w fazie finałowej w drużynie mieliśmy szpital. Przeciwko Liverpoolowi zagraliśmy bez siedmiu podstawowych piłkarzy. Anglicy pokazali nam miejsce w szeregu. Mecz na Anfield Road do tej pory dudni mi w uszach. Doping kibiców "The Reds" wręcz wgniatał w murawę. Coś pięknego. Do tej pory przechodzą po mnie ciarki, jak sobie przypomnę te śpiewy. Ekipa Rafy Beniteza nas wtedy rozjechała. To była masakra. Biegali niczym króliczki Duracella. W dwumeczu przegraliśmy 2:6. Żartowałem później do Jurka, czy nie byli wtedy na jakiś wspomagaczach, bo momentami nie mogliśmy złapać oddechu. Jak się później okazało Liverpool wygrał całe rozgrywki. Miałem to szczęście, że finał z Milanem mogłem oglądać na żywo na stadionie w Stambule. 

Jerzy Dudek załatwił bilet?

- Tak, zaprosił mnie do Stambułu. Co tam się działo!? W przerwie zastanawialiśmy się, czy Liverpool stać chociaż na honorowe trafienie. Nikt nie wierzył, że może się podnieść. A tu druga połowa i "bang, bang, bang", fenomenalne interwencje Jurka i stał się cud.

Świętowaliście w Stambułu?

- No pewnie, ale wbrew pozorom jakiejś hucznej imprezy to nie było. Jurek zabrał mnie na bankiet Liverpoolu. Siedzieliśmy w dwójkę do 3 nad ranem, zamykaliśmy imprezę. Wszyscy już dawno rozeszli się do pokojów, bo o 9 drużyna miała samolot do Anglii. Niedawno nawet o tym rozmawiałem z Jurkiem. Mówię mu: "Stary, wyobrażasz sobie jakiś polski zespół, który wygrywa Champions League i o 3 zawija się spać, żeby wypocząć przed podróżą? U nas byłoby to nieprawdopodobne.

Przez pierwsze dwa i pół roku nie obejrzałem żadnego meczu w telewizji. Nie mówiąc już o wybraniu się na stadion. Miałem straszny przesyt piłki

Pod koniec pana kariery w Bundeslidze, za czasów gry w VfL Wolfsburg, sporo mówiło się o możliwym transferze do ekstraklasy. Co poszło nie tak?

- Miałem wtedy trudniejszy okres. Próbowały to wykorzystać: Legia Warszawa i Wisła Kraków. Wiem, że Jacek Bednarz, ówczesny dyrektor sportowy Wisły, przyjechał na rozmowy do Wolfsburga. Dostał nawet zielone światło i byłem blisko przejścia do Wisły. Trener, dyrektor i menedżer w jednym, czyli Felix Magath wziął mnie na rozmowę i powiedział: "Wiem, że jest ci ciężko. Rodzina w Polsce. Będziemy się zastanawiać co z tobą zrobić". Odpowiedziałem mu, że jeżeli trener wyrazi na to zgodę, to chciałbym wrócić do kraju.

Co było dalej?

- Nie wiem co poszło nie tak. Czy to wynikało z jakiejś nadgorliwości ze strony działaczy Wisły, a może w jakiś sposób podczas negocjacji zachowali się nieprofesjonalnie? W każdym razie oferta, którą od krakowian dostał trener Magath była wysoce niezadowalająca. Znowu poszedłem na rozmowę i słyszę od szefa: "Chcesz grać w Polsce?", mówię: "Chcę". A on: "OK. Jak chcesz do Legii, to mają zapłacić 500 tys. euro., a jak do Wisły 1,5 mln euro."

I który klub pan wolał?

- W sumie to było mi obojętne. Przede wszystkim chciałem wrócić do Polski. Żona była w kraju, a córeczka Wiktoria zaczęła chodzić do szkoły. Rozbrat z rodziną był dla mnie ciężki. Skończyło się na tym, że mimo wygasającego za pół roku kontraktu w Wolfsburgu, trener Magath sprzedał mnie do Hannoveru za 500 tys. euro. To było jakieś menedżerskie mistrzostwo świata.

Skończył pan karierę dosyć wcześnie, bo w wieku 34 lat. Ciężko było się rozstać z piłką nożną?

- Szczerze? Przez pierwsze dwa i pół roku nie obejrzałem żadnego meczu w telewizji. Nie mówiąc już o wybraniu się na stadion. Miałem straszny przesyt piłki, tej ciągłej obecności na pierwszej linii ognia. W końcu organizm wykrzyczał do słuchu: "Stop Jacek, dajemy już sobie spokój ze sportem". Czułem się wyeksploatowany fizycznie i mentalnie, wręcz zdołowany. Potrzebowałem trochę czasu zanim znowu zaczęło mi brakować tego sportu. Z doświadczenia wiem, że mój przypadek nie był żadnym wyjątkiem. To częste zjawisko u wielu piłkarzy. 11 lat gry w reprezentacji, europejskich pucharach, silnej lidze, zrobiło swoje. Ale teraz czuję głód piłki. Znów bym pokopał.

Jacek Krzynowek przed meczem Polska - Niemcy w GdańskuJacek Krzynowek przed meczem Polska - Niemcy w Gdańsku Fot. Dominik Sadowski / Agencja Wyborcza.pl

Kiedy grał pan w kadrze, to nie było takiej mody na reprezentację Polski, jaką obserwujemy teraz.

- Kiedy, jako młody chłopak zaczynałem grać w piłkę i ktoś by mi powiedział, że wystąpię na mundialu, mistrzostwach Europy i 96 razy założę koszulkę reprezentacji Polski, to dałbym się za to pokroić. Bardziej odczuwam niedosyt ze sportowego punktu widzenia. Byłem na trzech wielkich turniejach, w których zagrałem tylko dziewięć meczów. Ale być może wtedy sam awans był szczytem możliwości. Teraz dla reprezentacji prowadzonej przez Adama Nawałkę, to wręcz obowiązek. Jestem na każdym meczu naszych "Orłów" i bardzo mocno trzymam za nich kciuki.

A pan odczuwa jeszcze popularność?

- Zdarza się, że kibic na ulicy chce zrobić sobie ze mną zdjęcie, poprosi o autograf albo podziękuje za gola, który dał mu dużo radości. To są wszystko miłe sytuacje. Najbardziej cieszę się, kiedy ludzie do mnie podchodzą i mówią: "Jacek, ty się w ogóle nie zmieniłeś. Jaki byłeś za młodu, taki jesteś teraz i woda sodowa ci nie uderzyła". Miałem to szczęście, że robiłem to, co kochałem. Do tego dobrze zarabiałem i przy okazji zwiedziłem świat. Może lepiej, może gorzej, ale o zabezpieczenie finansowe dla rodziny też zadbałem. Czuję się szczęśliwym człowiekiem.

Rozmawiał Damian Bąbol

Zobacz wideo
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.