Boruc w wywiadzie Staszewskiego: Po Euro 2016 byłem na łopatkach. Ambicja nie pozwalała mi nie być numerem ''1"

Po 14 latach Artur Boruc zakończył reprezentacyjną karierę. - Najbardziej dumny jestem z tego, że podniosłem się po meczu z Irlandią Północną w Belfaście - mówi w rozmowie z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego". Gracz Bournemouth mówi też o konflikcie z trenerem Franciszkiem Smudą i powrocie do Legii.

Sebastian Staszewski: Jak naprawdę było z pana rezygnacją z występów w reprezentacji Polski? Bardziej pan chciał czy bardziej pan musiał?

Artur Boruc: To był mój wybór. Przemyślany, bo nie decydowałem z dnia na dzień. Zrobiłem tak, jak czułem. Do ogłoszenia decyzji nie musiałem szukać szczególnego momentu. Wszystko przeanalizowałem, porozmawiałem z rozsądnymi ludźmi. Kiedy byłem pewny, że to koniec, napisałem o tym. Wybrałem odpowiedni czas.

Odpowiedni, bo obsada bramki reprezentacji jest wyjątkowo mocna?

- To był ostatni argument, który brałem pod uwagę. Najważniejszy był spokój mojej głowy. To, że teraz będę mógł podejść do życia trochę inaczej.

Kiedy myśl o rezygnacji z gry w kadrze pojawiła się po raz pierwszy?

- To było jeszcze przed mistrzostwami Europy we Francji. Później wszystko rosło. I w pewnym momencie poczułem, że należy podziękować. Każdy ambitny facet, który gra rolę drugiego czy trzeciego, nie czuje się dowartościowany. A przynajmniej mi nie było z tym dobrze. Przecież całe życie byłem numerem 1 albo o niego walczyłem. A w tamtej sytuacji trwało kopanie się z koniem. Nie miałem zbyt wielu możliwości.

Podjął pan dojrzałą decyzję?

- Tak staram się o niej myśleć.

A może przeważyło ego?

- Raczej ambicja.

Złość?

- Zawsze ją czuję, kiedy nie gram. Gdybym jej nie czuł, nie byłoby sensu, abym wychodził na trening.

To była trudna decyzja?

- Emocje były. Niektórzy sugerują, że mogłem zrezygnować tuż po Euro 2016. Bo ze sceny trzeba zejść niepokonanym. Ale czy byłbym niepokonany? Przecież byłem pokonany: i jako bramkarz, i jako członek drużyny. Leżałem na łopatkach. Dlatego twierdzę, że nie ma dobrego momentu, aby kończyć karierę. I dlatego zrobiłem to po swojemu.

Czuł się pan na siłach, aby stać w bramce reprezentacji?

- W Bournemouth broniłem regularnie, wychodziło mi to całkiem nieźle. Dużej różnicy między mną, a kolegami z kadry nie było. A biorąc pod uwagę moje lata i doświadczenie, teoretycznie jest mi łatwiej. Decyzję podejmuje jednak trener. To on wie, czy bramkarz pasuje mu do koncepcji, czy wkomponuje się w drużynę, czy odpowiada mu charakterologicznie. Forma sportowa nie zawsze jest czynnikiem decyzyjnym.

Rozmawiał pan z Adamem Nawałką. Jaka to była dyskusja?

- Fajna, naprawdę. Szczegółów jednak nie zdradzę. Niech zostaną między nami.

Jakub Wawrzyniak w „Wywiadówce Staszewskiego” mówił: „Momentem refleksji był dla mnie telefon od Nawałki po mistrzostwach Europy, a przed meczem z Kazachstanem. Nie zostałem powołany. I wiesz co? Ucieszyłem się. Przez 10 lat nie miałem wolnego, bo jeździłem na zgrupowania. A teraz dostałem kilka dni dla rodziny”. Miał pan podobnie?

- W pewnym sensie też odetchnąłem. Kilka spraw we mnie siedziało… Nie pomagały mi nawet rozmowy z psychologiami. A kiedyś dawały skutek. To już nie było to, co dawnej.

Życie składa się z chwil. Jaki jest pana ulubiony moment w reprezentacji Polski?

- Awans na mistrzostwa Europy w 2008 roku. Chwila, gdy w Chorzowie pokonaliśmy Belgów. To była reprezentacja Leo Beenhakkera.

I jak wspomina pan tamte mistrzostwa? Polska awansowała na Euro po raz pierwszy w historii. Ale na turnieju była klapa.

- No byłem tam… I tyle. Nie było powodów do dumy.

Z czego jest więc pan dumy?

- Z meczu z Irlandią Północną w Belfaście. W 2009 roku.

A tak na poważnie?

- Na poważnie.

Przecież w tym spotkaniu eliminacji mistrzostw świata przegraliśmy 2:3. Na dodatek pan wpuścił do bramki piłkę kopniętą przez Michała Żewłakowa.

- Właśnie dlatego. Jestem dumny z tego, że się, kur…, podniosłem. Z samego meczu nie mogę się cieszyć, ale z tego, że się pozbierałem – na pewno. Po tamtej porażce byłem zmiażdżony niesamowicie. Miałem kłopoty w życiu prywatnym, a na dodatek puściłem szmatę na stadionie wypełnionym kibicami Rangersów. Od samego początku na mnie gwizdali, wyzywali mnie, ale sądziłem, że przez pięć lat gry w Celticu przyzwyczaiłem się do tego. Sądziłem, że mam mocny łeb. A zabolało niesamowicie… Do dziś na szkockich stadionach słychać czasem przyśpiewkę o mnie i o tamtym meczu. I siedzi to we mnie. Ale czuję dumę z tego, że wygrałem z tamtym demonem. Trudnych momentów w życiu miałem kilka, ale to była kulminacja. Było tak, jak było, w dużej mierze z mojej winy.

To paradoks, że polscy kibice najlepiej pamiętają pana mecze, które reprezentacji niczego nie dały – z Niemcami w 2006 roku czy Austrią w 2008.

- Takie życie.

Teraz kadra zajmuje 5 miejsce w rankingu FIFA, a na Euro 2016 zagrała w ćwierćfinale mistrzostw.

- Trwa fajny moment. I oby tak było dalej. To, że ja odszedłem, niewiele zmienia. Ekipa jest zgrana, atmosfera też znakomita.

Spokorniał pan przez te lata?

- Na pewno zmądrzałem, stałem się spokojniejszym człowiekiem. Pokory pewnie też mi przybyło, chociażby przez to, że w moim życiu wydarzyło się całkiem sporo.

Byłby pan dziś w stanie wytrzymać lot z Chicago do Warszawy bez kilku lampek wina?

- Na pewno, ale dlaczego miałbym to robić? Wtedy, w 2010 roku, w trakcie powrotu ze zgrupowania w Ameryce Północnej, byłem na pokładzie samolotu prywatną osobą. Tak samo Michał Żewłakow i wszyscy inni piłkarze. To była afera-wydmuszka.

Wielu kibiców wciąż żałuje, że zabrakło pana na Euro 2012…

- Tak miało być.

Słyszę gorycz.

- Na pewno fajnie byłoby zagrać wtedy w Polsce, ale nie mogłem tego przeskoczyć.

Wywiad, którego udzielił pan dziennikarzowi nSport Sergiuszowi Ryczelowi, w którym nazwał pan Franciszka Smudę „Dyzmą” i którym ostatecznie zamknął pan sobie drzwi do reprezentacji, był potrzebny?

- Yhy…

Czyli tak?

- Czasem przychodzi moment, gdy wydaje ci się, że musisz nadstawić drugi policzek. Czułem, że to była taka chwila. Cała sytuacja była na tyle rozdmuchana, że pomyślałem, iż muszę coś powiedzieć. Inaczej źle bym się z tym czuł. Gdyby Smuda nie zaczął, nie byłoby mojego wywiadu. Jeśli szukał pretekstu do wyrzucenia mnie z kadry, mógł to zrobić inaczej. Wolał mnie jednak prowokować głupimi tekstami.

Widzieliście się po lądowaniu na Okęciu?

- Nie.

A gdybyście się spotkali?

- To trudno.

Podałby pan Smudzie rękę?

- Wolałbym uniknąć sytuacji w której mógłbym to zrobić. To już przeszłość, ale ten człowiek nie zachował się fair. Nie chcę do tego wracać. Darujmy sobie rozmowę o panu Smudzie.

Dlaczego nie zagrał pan w Milanie? W 2008 roku Carlo Ancelotti widział w panu następcę Didy. Włoski dziennik „La Gazzetta dello Sport” uznał pana wtedy trzecim najlepszym bramkarzem w Europie.

- Nie żałuję tego. Jestem tu gdzie jestem i jestem szczęśliwym człowiekiem. A wiadomo co byłoby, gdybym tam poszedł?

Zagrałby pan w klubie, który chwilę wcześniej, w maju 2007 roku, pokonał w Atenach Liverpool i wygrał Ligę Mistrzów.

- Świetnie, ale co z tego? Celtic to też wielki klub. Ten, kto nie zna realiów, nie zdaje sobie z tego sprawy, ale to gigantyczna firma mająca wyjątkowych kibiców i wspaniałą historię.

Podobno powiedział pan menadżerowi, że skoro Włosi płacą niewiele więcej niż Szkoci, to panu nie chce się pakować. To prawda?

- Bardziej rozbiło się to pomiędzy klubami. Celtic nie mógł się dogadać z Milanem. Nie blokowali transferu, ale chcieli więcej kasy. Ja miałem zapisany dla siebie procent od kwoty, którą ktoś za mnie zapłaci, więc popierałem władze Celticu. Ale prawdą jest, że nie paliłem się do odejścia.

To była najlepsza oferta, jaką pan otrzymał w życiu?

- Było kilka innych historii, które mogły zakończyć się głośnym transferem. Zabawna jest ta z 2013 roku. Po kilku naprawdę świetnych ligowych meczach zadzwonił do mnie mój agent. Był bardzo podniecony. Okazało się, że chce mnie jeden z czterech najmocniejszych klubów w Anglii. Gigant. Menadżer był już po rozmowie z działaczami. Odezwał się do mnie, choć nie chciał powiedzieć, o jaki klub chodzi. Ale w końcu go namówiłem. Fakt, byłem pod wrażeniem. O 13 grałem mecz ze Stoke, na trybunach zasiedli przedstawiciele tego giganta. Po kilkunastu sekundach przelobował mnie bramkarz Stoke Asmir Begovic. No i po meczu temat transferu się zakończył. Gdyby nie to, byłbym dziś w innym miejscu. Było jeszcze kilka dużych klubów. Ale to opowieści na książkę.

Teraz Begovic został pana klubowym kolegą w Bournemouth.

- To bardzo kulturalny, sympatyczny chłopak. Sam nie podejmował tematu. W końcu ktoś życzliwy rzucił coś z boku. Porozmawialiśmy, pośmialiśmy się. I tyle.

Niektórzy twierdzą, że za Begovicia Bournemouth zapłaciło 10, albo nawet 15 mln funtów. Trudno uwierzyć, że klub wydał tyle na rezerwowego. Przeżywa pan déjà vu? Był pan kiedyś w identycznej sytuacji, gdy po świetnym sezonie Southampton sprowadziło za 20 mln euro Frasera Forstera.

- Różnica polega na tym, że wtedy Ronald Koeman nie zamienił ze mną nawet słowa, a ludzie z Bournemouth ze mną rozmawiają. Wbrew pozorom to wiele zmienia. Tam przez dwa tygodnie musiałem trenować z zespołem do lat 21, tu podejmuję normalną walkę o miejsce w bramce. To zdrowa rywalizacja dwóch wartościowych golkiperów.

Ma pan 37 lat. Edwin Van der Sar grał w Premier League do 40 roku życia. A pan ma już plan?

- Nie wybiegam tak daleko. Nie zakończę kariery póki będzie zdrowie. I póki będę grał zajebiście.

Wróci pan do Legii Warszawa?

- Nie zależy to tylko ode mnie.

Ale w dużej mierze – tak.

- Gdyby ktoś widział taki transfer na sensownych zasadach to pomyślałbym o tym bardzo poważne.

Odejście z klubu Bogusława Leśnodorskiego skomplikowało ten pomysł?

- Być może tak. Nie rozmawiałem jeszcze z nowym szefem Legii, więc nie wiem. Ale nic się nie zmieniło – od dawna marzę o tym, aby wrócić na Łazienkowską.

A jeśli nie Legia to…

Może Ameryka? Od dawna myślę o grze w MLS i spróbowaniu amerykańskiego stylu życia. Taka ludzka ciekawość. Jest to możliwe, tylko, że pieniądze, które tam są, są dużo mniejsze, niż w Europie. A ja chcę moją karierę wycisnąć do końca.

Więcej o:
Copyright © Agora SA