Kumpel Zidane'a, kibic Kity, zwolennik Hasiego. Mistrz świata i triumfator LM Christian Karembeu w rozmowie ze Sport.pl

Z reprezentacją Francji zdobywał mistrzostwo świata i Europy. Sukcesy klubowe też go nie omijały. Ligue 1 wygrał już ze swym pierwszym klubem - FC  Nantes. Kibiców Sampdorii zachwycał wraz z Clarencem Seedorfem. Szybko ściągnął go Real Madryt, z którym dwukrotnie triumfował w Lidze Mistrzów. Potem zatrudniano go jeszcze w Anglii, Szwajcarii czy Grecji. Dla Olympiakosu pracuje zresztą do dziś. Piłkę ciągle chłonie. To dlatego można porozmawiać z nim i o Zidanie i o Stępińskim. Jest kontaktowy i towarzyski. Pewnie dlatego, że Christian Karembeu dorastał z... siedemnaściorgiem rodzeństwa.

Kacper Sosnowski: 18 dzieciaków przez 24 godziny w jednym miejscu… Drużynę piłkarską od małego miał Pan pod nosem. Zespołowość i współzawodnictwo wyrobiło się raczej szybko?

- Christian Karembeu: Wszystko u nas funkcjonowało bardzo dobrze. Oczywiście od zawsze była między nami rywalizacja i walka, ale ja szybko stałem się odpowiedzialny za moje młodsze siostry i braci. Byłem ich opiekunem. Uczyłem się i korzystałem z tego, że żyliśmy w wielkiej wspólnocie. Byliśmy jak drużyna. Dzieliliśmy się wszystkim. Nawet kawałek chleba czy szynki potrafiłem  pokroić na kilkanaście kawałków. Jak znalazłem się potem w 21-osobowym zespole doskonale wiedziałem jak się odnaleźć. Mam wrażenie, że te domowe doświadczenia były bezcenne. I z rodziną i drużyną byłem zawsze bardzo związany. I tam i tu była też hierarchia, choćby powodowana wiekiem. Był respekt i solidarność. Tak kreowało się charakter.

Ale do tego trzeba było mieć też talent i znaleźć się w odpowiednim miejscu. Już  w pierwszym klubie, czyli FC Nantes, gdzie grał Pan od 18 roku życia, udało się zdobyć mistrzostwo…

-Wspominam to z sentymentem. To był mój pierwszy duży sukces. Do dziś jestem fanem Nantes, podobnie zresztą jak wszystkich klubów, w których zdobywałem trofea (śmiech).

FC Nantes od 10 lat ma polskiego prezesa – Waldemara Kitę. Ostatnio jest on coraz mocniej krytykowany, kibice chyba tęsknią za siłą drużyny choćby z lat 90-tych.

- Z prezesem Kitą często rozmawiam. Myślę, że dla niego to nie było łatwe, by przyjść do utytułowanego klubu w trudnym dla niego momencie (Kanarki grały wtedy w Ligue 2 - przyp.red.) Ludzie do końca nie rozumieli jego wizji i strategii. Myślę,  że on krok po kroku pokazuje jednak, iż jego sposób zarządzania Nantes zmierza w stronę włączenia się do walki o tytuł . Oczywiście w obecnych czasach potężnych inwestorów - Katarczyków  w PSG czy Franka McCour’a w Marsylii nie będzie to łatwe, ale z drugiej strony rodzi to silną rywalizacje we francuskich rozgrywkach. Nantes w minionym sezonie nie udało się zakwalifikować do europejskich pucharów, ale było blisko. Kita sięgnął po Portugalczyka Sergio Conceiciao, by coś zmienić, przełamać. Czy to wyszło, czy nie? Krytyka będzie zawsze. Najważniejsze by była konstruktywna. Kita jest inteligentnym człowiekiem , będzie wiedział co dalej robić, by budować silniejsze Nantes. Na to też liczę.

Latem 2016 roku klub sięgnął po Mariusza Stępińskiego. Nie wiem czy go Pan kojarzy? Polak nie jest w pierwszoplanową postacią drużyny. Ostatnio wcale nie gra...

 -Kojarzę go, ale wiecie jak to jest. Wchodzisz do nowej ligi, uczysz się jej, uczysz się języka i jeszcze chciałbyś błyszczeć. Krok po kroku. Na pewno znów dostanie swoje szanse, trzeba trochę cierpliwości i zaufania od trenera. Wtedy przyjdą występy. Musi robić swoje na treningach i tyle.

Mówi to człowiek, który podczas kariery cały czas był rozchwytywany. Z grą też raczej nie miał problemów. Po Nantes biło się o Pana m.in. PSG, a trafił Pan do Sampdorii.

- Wtedy to był mocny klub, grał tam Gianluca Vialli czy Roberto Mancinni. Przyszedł też Clarence Seedorf. Moja i jego gra musiała zostać doceniona, bo szybko zgłosił się po nas Real Madryt. Trener Fabio Capello, który pracował w Milanie i potem przeszedł do Królewskich doskonale wiedział kogo z Serie A dobrze mieć u  siebie. No i sięgnął po nas i Christiana Panucciego czy Roberto Carlosa.

Niewiele brakowało, by zamiast w Madrycie miał Pan przyjaciół  w Barcelonie...

-Po Euro 96 propozycji od różnych klubów było sporo. Ta od Barcelony też była ciekawa, ale Real był pierwszy. W głowie już właściwie miałem Królewskich i decyzji nie żałuje. Z tym klubem wygrałem przecież Ligę Mistrzów. Niedawno zostałem zresztą  przez nich zaproszony i emocjonowałem się kolejnym pucharem, po który sięgnęli. Przyjaciół w Barcelonie i tak mam i ich pozdrawiam (śmiech).  

Pana Real wygrał Champions League dwa razy. Tak jak dwa razy zdobył go z tym klubem jako trener Zinedine Zidane, prywatnie Pana kolega. Co mu Pan powiedział po finale z Juventusem? 

- Że jestem z niego dumny.  On już funkcjonuje tam jakby w innym wymiarze. Życzę mu, by dalej wszędzie był najlepszy i kontynuował to co robi. On na to zasługuje. On dalej jest dla wszystkich przykładem. Był nim już za czasów zawodnika, teraz jest jako trener. To wspaniałe dla całego futbolu francuskiego i dla Realu Madryt. To po prostu wielkie szczęście. Zizu, dzięki!

Zawodnikiem był genialnym, ale pierwszym trenerem jest raptem od 2016. Dopiero co sam usiadł na szkoleniowej ławce i już wygrał dwa razy to, co w klubowej piłce najcenniejsze. Zadziwiające…

-My sprawę stażu trenerów często rozpatrujemy zbyt teoretycznie, tak po szkolnemu. Jeśli popatrzymy na doświadczenie jakie zebrał Zidane przez 25 lat kariery piłkarskiej, to jest to coś ogromnego. Przejścia od piłkarza do trenera było innym rodzajem doświadczenia. Oczywiście Zizu zrobił kurs trenerski, ale był w tym czasie osobą już funkcjonującą w klubie. Właściwie cały czas był tam na jakimś stanowisku, miał określone zadania. Przeszedł przez niemal wszystkie departamenty Realu. Rósł z klubem, obserwował i oczywiście cały czas się uczył. Krok po kroku zbierał te doświadczenie, które go wzbogacało. Na końcu jak objął klub, to znał już wszystkich graczy. Wiedział kto jest kim, było łatwiej. To stało się naturalne, że został szkoleniowcem. Od 8 czy 9 lat funkcjonował przecież w Madrycie. Był znanym, rozpoznawalnym graczem, posiadającym u zawodników respekt. Jak przemawiał, to potrafił piłkarzy inspirować, by byli jeszcze lepsi. To jest właśnie cały Zizu! Dla mnie to co się stało, nie było zdumiewające. Nie można mówić, że Zidane nie miał doświadczenia. Miał i to olbrzymie! Zawierało się ono w codziennym funkcjonowaniu z zawodnikami.

Real w tegorocznej edycji Ligi Mistrzów rywalizował z Legią. Oglądał Pan te mecze?

- Oglądałem mecz Legi z Realem, niestety nie było na nim kibiców, ale wyszło wam super spotkanie. Oczywiście to była niespodzianka. Wielu zawodników Legii dotrzymywało kroku gwiazdom Realu, strzelali ładne gole. Szkoda, że to wszystko na pustym stadionie. To nie było przyjemne.

A wieku 30 lat, jeszcze u szczytu formy, po galaktycznym Realu, wybrał Pan Middlesbrough. Tam rywalizacja o europejskie zaszczyty była dostępna co najwyżej w telewizji. 

- Niekoniecznie! Ligę Mistrzów miałem i to na żywo! Jak grałem w Anglii, Real co wtorek czy środę zapraszał mnie na ich mecze w Champions League (śmiech). Przeprowadzki na Wyspy nie żałuję. Rok tam był bardzo emocjonujący. To też było nowe doświadczenie. Po Madrycie zszedłem tam nieco na ziemie, ale i tak rywalizowałem z najlepszymi -  Manchesterem United, Arsenalem, Newcastle. No i grałem… W przeciwieństwie do końcówki mojej przygody z Realem. Właściwie miałem te szczęście, że wszędzie gdzie byłem to raczej wstawiano mnie  do składu. Oczywiście pożegnania z futbolem w Bastii nie liczę. Chciałem co prawda zakończyć moje futbolową przygodę w Nantes, ale ostatecznie przyjaciele poprosili mnie bym przyjechał na Korsykę. Pojechałem. Zresztą jeżdżę tam co roku. Obecnie już tylko na wakacje.     

Teraz współpracuje Pan jako ekspert i poszukiwacz talentów w Olympiakosie. Pireus sięgnął właśnie po niedawnego trenera mistrza Polski. Czym Besnik Hasi ujął Greków?

-On ma interesujące CV. Znakomicie pracował w Anderlechcie, który grał w Lidze Mistrzów, czy Lidze Europy. Przecież z Legią też świetnie zaprezentował się w Champions League, choćby we wspomnianym, znakomitym spotkaniu z Realem. Jego profil trenera po prostu nas zainteresował. Gramy w kwalifikacjach LM, stąd nasz pomysł, by go wziąć. Poza tym jest tak, że w różnym otoczeniu, w różnych okolicznościach, trener może funkcjonować lepiej lub gorzej. Liczymy na to pierwsze oraz na jego doświadczenie.

Z Olympiakosem, z którym też były mistrzowskie tytułu, jest Pan teraz związany mocniej? Nie mieszka Pan w Grecji...

- Mieszkam w Szwajcarii, bo lubię ten kraj, ludzi, spokojne życie i poziom komfortu i bezpieczeństwa, który zapewnia. Zresztą grałem też dla Servette Genewa, ale to już bardziej, by żegnać się z piłką. Z Olympiakosem współpracuję, ale nie mam z nimi jakiejś umowy na wyłączność.

Nie chciał Pan na koniec kariery wybrać jakiegoś dobrze płatnego piłkarskiego kierunku?

-Tych pieniędzy to już starczy… (śmiech).  Poważnie, to niekoniecznie. Trzeba szanować swój organizm. Ważne jest też życie prywatne. Jak się ma te 33, czy 35 lat to trzeba układać sobie przyszłość, a nie zastanawiać się gdzie jeszcze na boisku da się zarobić.    

Zbigniew Boniek w "Wilkowicz Sam na sam": Bardziej to wyglądało jak obóz koncentracyjny, a nie mecz piłkarski. Wypchnięto nas na ten finał. Ja nie chciałem grać. I nie wziąłem grosza premii za to zwycięstwo

Więcej o:
Copyright © Agora SA