Facebook Kopalni | Strona Kopalni
Możecie go nazywać ojcem piłkarskiej nowoczesności, a on się i tak wysyłania e-maili nie nauczy. Musiałby się najpierw dowiedzieć, gdzie się włącza komputer. Nie wie, od tego są inni. Słyszał, że jest jakiś Factbook, jakiś Twister, ale kompletnie nie rozumie, po co się ludzie w takie rzeczy bawią. On nie ma nawet komórki. Widzi, że się żona wciągnęła w esemesowanie, ale sam nie chce. - Jak ktoś mnie potrzebuje, to i tak mnie znajdzie. Między pracą a odpoczynkiem musi być równowaga, a z komórką to niemożliwe. Poza tym co takiego zdarzyło się wczoraj, czego byś nie mógł załatwić jutro? - pyta. Nigdy nie pozwalał, żeby nadmiar wiedzy i ładu zaburzał mu jasność myślenia. Zdarzało mu się nawet wypisać skład Barcelony z dwunastoma zawodnikami i się nie zorientować. Dla niego "przypadek jest logiczny". "Zanim zrobię błąd, to błędu nie robię". "Zanim podejmę decyzję, jestem przeciw wszystkiemu. Gdy już podejmę, to jestem za". Ja rzucam myśl, wy ją łapcie.
Johan Cruyff jest niczym kwadratura koła. - Johan Cruyff robi rzeczy, które są wyjątkowe, bo robi je Johan Cruyff - mówi bramkarz z Dream Teamu lat 90., były już dyrektor sportowy Barcelony Andoni Zubizarreta. Cruyff nie skończył żadnej szkoły, ale założył własny uniwersytet. Nie zrobił kursu trenerskiego, ale zdobył Puchar Europy. Nigdy nie był w kościele, ale uważa się za bardziej wierzącego niż większość ludzi. Nie wygrał nigdy mistrzostw świata ani Europy, ale wybrano go na europejskiego piłkarza XX wieku. Nie nauczył się mówić po katalońsku, ale od lat jest symbolem katalońskości z wyboru. W ogóle się nie interesował polityką, do dziś nie jest - jak sam mówi - ani lewicowy, ani prawicowy, ale stał się najpierw idolem zbuntowanej młodzieży Beneluksu, a potem antyfrankistów. Prawie nie znał hiszpańskiego, gdy wszedł do szatni Barcelony, ale od razu zaczął ustalać, kto jak ma grać. Dziś, jak przekonuje, nawet myśli już po hiszpańsku, a nie holendersku. Ale Hiszpanie nadal miewają problem, by zrozumieć, co ma na myśli. Choć już jest o niebo lepiej niż w czasach, gdy wszystkie słowa oprócz rzeczowników "kobieta" i "dziewczyna" miały u niego rodzaj męski. Gdy wymyślał własne powiedzonka i gdy "gęsia skórka" zmieniała się u niego w "gęś skórną" (słynne "gallina de piel" zamiast "piel de gallina").
- Dostałem w życiu jeden jedyny dyplom: z pływania - mówi. - Ale czuję, że inni się uczyli z książek już napisanych, a ja z książki niespisanej. Zasad ulicy, biznesu, sportu musiałem doświadczyć na sobie. Musiałem przeżyć rzeczy, których inni nie przeżyli. Mam dar wyobrażania sobie, co się może zdarzyć - tłumaczy. W tym fragmencie o niespisanej książce odnalazłaby się pewnie większość gwiazd pokolenia Cruyffa. W listopadzie 2014 roku minęło 50 lat od chwili, gdy Jopie Cruyff, półsierota, który się wychowywał na stadionie Ajaksu Amsterdam, zadebiutował w pierwszej drużynie. W maju 2014 była inna ważna rocznica: 20 lat od symbolicznego końca jego trenerskiej kariery: klęski Barcelony z Milanem w Lidze Mistrzów. Pracował wprawdzie potem jeszcze dwa lata, ale to już była tylko wojna na wyniszczenie z zarządem klubu, czyje będzie na wierzchu. Uzbierały się więc razem 32 lata spędzone w futbolu na boisku i na ławce trenerskiej. I akurat te 32 lata można liczyć za cały wiek.
To był czas, gdy futbol był dopiero wystrzeliwany na inną orbitę. Rozpadał się świat piłki amatorskiej, świat piłkarzy, którzy zarabiali niewiele więcej albo tyle samo co ich sąsiedzi z robotniczych dzielnic. Powstawało coś nowego, tak szybko, że cały czas było niewiadomą. Powstawało często podczas awantur. Dopiero się rozpędzali i wielcy sponsorzy, i obrotni działacze. A pokolenie Cruyffa i Franza Beckenbauera było ostatnim, które mogło się czuć twórcami i tworzywem. Królikami doświadczalnymi i laborantami. Oni - można doliczyć też siedem lat starszego Pelego, bo w Ameryce Południowej zarabianie na piłce przestało być wstydem dużo wcześniej - byli pierwszym pokoleniem gwiazd futbolu opłacanym tak dobrze, że po skończeniu kariery mogli już nic nie robić. I ostatnim pokoleniem piłkarzy, którzy mogli jeszcze wpływać na kierunek, w którym rakieta futbol poleci, albo z niej wysiąść. Mogli nagle postanowić: pojedźmy do USA i tam spróbujmy zrobić najlepszą ligę świata. Mogli uznać, że już im się nie chce jechać na mundial. I tak uznali przed mundialem w 1978. Cruyff był zmęczony piłką, sławą, kłótniami, niedługo później pierwszy raz zakończył karierę. Beckenbauera już pochłonęło podbijanie USA i był pogniewany z Niemcami po tym, jak go przyłapano na unikaniu podatków. Pele z kolei odrzucił ostatnie prośby o wznowienie kariery i powrót. Podczas mundialu w 1978 odbył tournée po Japonii.
Z nich trzech Cruyff był jedynym, który się wyżywał nie tylko w działaniu, ale i w analizowaniu. Jedynym, który lubił rozmowy o futbolu w ogóle, a nie tylko o sobie - piłkarzu. Zachował temperament wojownika, a nie ambasadora. Nie dał się uczesać. Przed erą Leo Messiego i Cristiano Ronaldo trzy Złote Piłki potrafili zdobyć tylko on i Michel Platini. Francuz, jak Beckenbauer czy Pele, zostawił po sobie po prostu wspomnienia. A Cruyff wspomnienia i myśl. Jeśli go czasem nazywają w Holandii Rembrandtem futbolu - bo Rembrandt spojrzał inaczej na światło, a Johan na piłkę i przestrzeń; bo rodzina Cruyffów pochodziła z dzielnicy Jordaan, gdzie Rembrandt dożył swoich dni - to on był takim mistrzem, który w swoim warsztacie jednocześnie tworzył arcydzieło i poprawiał innych malujących. Kolegów z drużyny, piłkarzy, których trenował, a właściwie wszystkich wokół, cały czas poprawiał. I skłócał, bo wierzył, że konflikt jest najbardziej twórczy. Gniew jest paliwem, na którym można zajechać dalej.
Spiskował i tropił spiski. Bywał brutalny dla szefów i podwładnych. Potrafił się rzucić z pięściami na rywala, ale i kolegę z drużyny, dostawał czerwone kartki i po jednej z nich odmówił zejścia z boiska. To, co tworzył, było tak intensywne, że często po jego odejściu wszystko gasło albo zostawał tylko chaos. Po jego odejściu w 1973 Ajax nie zdobył europejskiego pucharu, póki Cruyff kilkanaście lat później nie wrócił do Amsterdamu jako trener. Po jego odejściu w 1989 Ajax miał dziewięciu szkoleniowców w dwa lata. A Barcelona między 1996 rokiem, gdy został zwolniony z funkcji trenera, a 2003, gdy wrócił w ekipie Joana Laporty jako ideolog i doradca, zdobyła w Europie tylko Puchar Zdobywców Pucharów. Jako piłkarz stał się symbolem futbolu totalnego, którego zresztą wcale z kolegami i trenerem nie nazywali futbolem totalnym. Jako trener - głównym ideologiem tiki-taki, której też wcale w Barcelonie tiki-taką nie nazywali. A teraz jako dyżurny recenzent futbolu strzeże świętej pamięci o tamtych czasach.
Urządził sobie świat, w którym wszystko można zrobić jutro. W którym się wstaje późno, żyje powoli, a do pracy można pójść, ale nie trzeba. "Oto moje biuro" - tymi słowami, siedząc na piłce na boisku, przywitał kiedyś jednego z katalońskich literatów. I właściwie nic się od tego czasu nie zmieniło. Był Cruyff piłkarz, był Cruyff trener, jest Cruyff ideolog, patron czy jak go jeszcze nazwiemy. A biuro to samo.
Choć zwyczajne biura też ma: w Barcelonie, Amsterdamie, biura charytatywnej Fundacji Johana Cruyffa, Instytutu Johana Cruyffa uczącego zarządzania sportem, biznesowego college'u Cruyffa, biura agencji nieruchomości Maplestar i Nuevos Horizontes 2000, biura i sklepy firm Cruyff Sports i Cruyff Classics produkujących ubrania i sprzęt sportowy. Założył je już w latach 70. z jednym z włoskich menedżerów. Ze swojego domu w dzielnicy Bonanova do flagowego sklepu ma 10 minut spaceru z psem ulicami eleganckiej dzielnicy. Nie chowa się przed ludźmi, choć przyznaje, że ich czasem nie zauważa, gdy jest zamyślony podczas tych przechadzek. Za to do metra nie wejdzie. Boi się. Klaustrofobia.
Mówią, że był rewolucjonistą, bo odczytał przestrzeń na boisku na nowo. Być może. On z przestrzenią ma ciągły problem. Za mało jej - źle. Za dużo - jeszcze gorzej. Metro to pół biedy. Największy klaustrofobiczny koszmar Cruyffa to badanie tomografem. Mówi, że nigdy do tej rury nie włoży głowy. Choć szpitale go fascynują. Jak przystało na hipochondryka, który w młodości zamęczał fizjoterapeutę Ajaksu Salo Mullera ciągłymi telefonami o kolejnych kontuzjach i strachach. Kiedyś jego przyjaciel przed operacją wpadł w panikę, czy chirurg na pewno będzie pamiętał, które kolano ma operować. Poprosił: Johan, pójdź ze mną i obserwuj. I tak się zaczęło. Poszedł z jednym znajomym, później z drugim, z Ronaldem Koemanem, gdy ten jeszcze jako piłkarz Barcy dawał kolano pod nóż. Zrobiło się z tego specyficzne hobby. - Widziałem już operacje mózgu, kolan, biodra, kostek - wylicza Cruyff. Mówią, że nawet tuż przed swoją operacją wszczepienia by-passów, po zawale w 1991 roku, pytał kardiochirurga, czy na pewno wie, co ma robić.
Cruyff ma też taki lęk wysokości, że czasem i na drugim piętrze boi się podchodzić do okna. A jadąc wyciągiem w górach, oszukuje się, że jest gdzie indziej, inaczej by zwariował ze strachu. Ale oszukiwać się musi, bo kocha narty. I grę w golfa. Najważniejsze sprawy załatwia przy golfie. Golf go utwierdził w jego nowej obsesji: że przyszłość futbolu to specjalizacja w sztabach szkoleniowych. - W golfie jest osobny trener od drive'a, putta, chipa - wylicza - a w piłce jeden dla ponad 20 piłkarzy. I mówią, że to fenomen. A tak naprawdę to absurd. Ronald Koeman zawsze będzie świetnym trenerem obrońców, ale już napastników lepiej nauczę ja. Trzeba współpracować, tu futbol ma mnóstwo do nadrobienia - przekonuje.
Tym wszystkim nasącza najmłodsze pokolenie swoich apostołów. Tych, którzy za niego siedzą w biurach i zmieniają futbol tak, jak im podpowie. O wyznawców zawsze obsesyjnie zabiegał. Za to o tytuły - nie. Teraz w Ajaksie Amsterdam też jest formalnie tylko członkiem rady nadzorczej, choć wiadomo, że to on tam niedawno wywrócił wszystko do góry nogami. On wykurzył z klubu zawodowych działaczy, a razem z nimi Louisa van Gaala, którego próbowali tam sprowadzić na dyrektora, by obronić swoją władzę. I trzy razy w tygodniu konsultuje się przez telefon z Barcelony ze swoim sztabem w klubie.
Nazywają to w Amsterdamie aksamitną rewolucją, trwa od czterech lat, jest dość zawiła i znakomicie oddaje sposób działania Cruyffa. Zaczęło się to wszystko na dobre od jego felietonu w "De Telegraaf" jesienią 2010 roku. Johan już od dłuższego czasu był poirytowany, że władze Ajaksu przestały słuchać jego rad. Sugerował, że chętnie wytyczy klubowi jakiś kierunek zmian, ale musi mieć do tego swoich ludzi. A że właśnie przestali go też słuchać w Barcelonie, bo Joan Laporta, którego Cruyff był najbliższym doradcą (a Laporta pomagał jego firmom i fundacji zawierać intratne kontrakty), stracił władzę, Cruyff jeszcze mocniej pochylił się nad Ajaksem. I napisał, że obecny Ajax już Ajaksem nie jest. Czytaj: nie jest Ajaksem z czasów Cruyffa, czyli laboratorium dobrego futbolu. "Ten Ajax jest gorszy niż zespół, który zastał Rinus Michels w 1965" - napisał. Ajax stał się zwyczajnym klubem, który gra w piłkę ani ładnie, ani brzydko, szkoli piłkarzy niezłych, ale już nie wybitnych, transfery robi raz dobre, raz złe. Jak na klub, którego piłkarzy nazywają Synami Bożymi (Godenzonen), trochę mało. Tym felietonem Cruyff zaczął debatę, potem zgromadził wokół siebie wyznawców wśród byłych piłkarzy, pchnął do działania kibiców, a oni poszli za nim (zdarzało się, że w 14. minucie meczu - czternastka, z którą grał, jest w Ajaksie numerem zastrzeżonym - wszyscy wstawali i dawali wyraz temu, że są z Cruyffem, a nie z władzami klubu). Krótko mówiąc, rozbujał już i tak rozchybotaną łódź do granic możliwości. Działacze, których pozycję Cruyff osłabiał od dawna, poszli na ustępstwa. Powołana już w 2008 roku komisja do spraw przyszłości klubu sporządziła raport, wszyscy święci w klubie zebrali się, by nad raportem debatować. A w dniu tej debaty Cruyff, tak się złożyło, akurat był w Amsterdamie, akurat przejeżdżał obok stadionu Ajaksu i akurat wpadł na zebranie. A wyszedł z niego jako wódz odnowy, specjalny komisarz do spraw przebudowy klubu. Do spraw przywrócenia blasku akademii Ajaksu, przywrócenia stylu drużynie i tak dalej. A to wszystko pod hasłem: zwróćmy futbol piłkarzom, odbierzmy go zawodowym działaczom i biznesmenom.
- Futbol nie może być dla biznesmenów. Nie jestem elektrykiem, więc nie zabieram się za naprawianie światła - tłumaczył. Po to Instytut Cruyffa edukuje sportowców w zarządzaniu i biznesie, by to oni przejmowali władzę nad sportem. I Cruyff dopilnował, żeby Ajax był sztandarem tego pomysłu, żeby władzę objęli zapatrzeni w niego byli piłkarze tego klubu. Wim Jonk został dyrektorem akademii. Dennis Bergkamp łącznikiem między akademią a pierwszą drużyną i jej trenerem Frankiem de Boerem. Dyrektorem jest Marc Overmars zwany Marco Netto, bo ogląda każde euro, klub przestał wydawać duże pieniądze na transfery i odłożył potężny zapas gotówki. Dyrektorem do spraw marketingu został Edwin van der Sar. W klubie pracują jeszcze m.in. Richard Witschge, Bryan Roy, John Bosman, Jaap Stam. A projekt odnowy szkolenia, zwany Planem Cruyffa, napisał Ruben Jongkind, czyli były triatlonista, specjalista od zarządzania sportem. W akademii Ajaksu oprócz trenerów prowadzących każdą drużynę są też trenerzy specjaliści uczący gry na danych pozycjach: Stam, Roy, Witschge, Ronald de Boer. A zajęcia ogólnorozwojowe prowadzą np. mistrz Europy w biegu na 800 m Bram Som, Guillaume Elmont, czyli były mistrz świata w judo, były dobry skoczek o tyczce Christian Tamminga. Ajax ma być fabryką dóbr luksusowych, która swoich większych konkurentów pokona precyzją i innowacyjnością. Tak jak było w czasach Cruyffa, gdy banda utalentowanych amsterdamskich cwaniaków pod wodzą Rinusa Michelsa zadawała sobie ciągle to samo pytanie: dlaczego mamy coś robić tak jak wszyscy, może jest inny sposób? Eksperymentowali z taktyką, z przygotowaniem fizycznym, z podkręcaniem piłki, podawaniem jej zewnętrzną częścią stopy. Biograf Cruyffa Nico Scheepmaker nazywa Johana pierwszym na świecie czworonożnym piłkarzem, bo jako jeden z pierwszych, i to tak dobrze, opanował podawanie piłki zewnętrzną częścią obu stóp.
O obecnej akademii Ajaksu David Winner w książce "Stillness and Speed", biografii Dennisa Bergkampa, napisał, że jej celem według planu Cruyffa jest, najprościej mówiąc, wyprodukowanie jak najwięcej Dennisów Bergkampów. Choć Cruyff często zarzucał Bergkampowi, że nie wykorzystał talentu do końca, bo uciekał od odpowiedzialności. Ciekawe, że to samo o Cruyffie mówił Rinus Michels.
Kiedy Cruyff napisał swój felieton i ruszyło domino w klubie, Ajax wygrywa ligę co roku, a wcześniej nie wygrał jej przez siedem lat. Największy jednak kryzys miał miejsce poza boiskiem, ale też został zażegnany: kontratak ajaksowych antycruyffistów, którzy przeforsowali na stanowisko dyrektora sportowego Louisa van Gaala. Nie znosi się on nie tylko z Cruyffem, ale i z Bergkampem, więc to było jak podpalenie lontu przez opozycję. Sprawa skończyła się w 2011 przed sądem, który nominację uchylił, uznając ją za prawnie wadliwą. I w ten sposób drogi dwóch trenerów, którzy kiedyś byli sobą zafascynowani, rozeszły się już chyba bezpowrotnie.
Van Gaal mieszkał kiedyś niedaleko Cruyffa we wschodnim Amsterdamie, dorastał, podpatrując treningi wielkiego Ajaksu Rinusa Michelsa, terminował u Cruyffa trenera, bywał u Cruyffów przy świątecznym stole, nawet gdy mieszkali już w Barcelonie. Czuł się spadkobiercą tego wszystkiego, co stworzyli Michels i Cruyff. Ale chciał popchnąć to jeszcze dalej, dać temu wszystkiemu strukturę, wyrysować, kontrolować. I może nie wyczuł w porę, że jego mistrz ani tego nie potrzebuje, ani nie docenia. Rembrandt-Cruyff swoich uczniów inspirował i poprawiał. Van Gaal im wszystko szkicował i pilnował, żeby malowali tylko po jego liniach. Cruyff otaczał się piłkarzami artystami i potrafił ich doceniać, dopieszczać. Van Gaal artystów pilnował szczególnie, by się nie lenili kosztem wyrobników. Najprościej mówiąc, van Gaal jest spiętym Cruyffem. I nie potrafi zrozumieć, dlaczego cokolwiek stworzył Cruyff, było kochane, a to, co on - tylko podziwiane. Do tego ośmielił się mieć sukcesy, co dla Cruyffa może być najtrudniejsze do przyjęcia. Mają wielu wspólnych uczniów, którzy wcale nie chcą wybierać między jednym a drugim, widzą więcej podobieństw niż różnic: taki jest Pep Guardiola, a zwłaszcza Frank de Boer. Ale sami Cruyff i van Gaal pogodzić się nie są w stanie. Cruyff ostatnie mundialowe sukcesy Holandii van Gaala recenzował przez zaciśnięte zęby.
Cruyff, kiedy się upewnił, że van Gaal nie wejdzie mu w szkodę w Amsterdamie, odjechał z powrotem do siebie, zostawiając Ajax swoim uczniom. Nie chciał żadnego tytułu poza miejscem w radzie nadzorczej. Tytuły oznaczałyby odpowiedzialność, a on już nie zamierza jej brać na siebie. Tytuły oznaczałyby przeniesienie się do Amsterdamu, a on nie ma zamiaru ruszać się na dłużej z barcelońskiego domu, zostawiać rodziny.
46 lat małżeństwa z Danny, córką jubilera i handlarza diamentami z Amsterdamu, trójka dzieci, ośmioro wnuków - to jest jego forteca. W niej rodzina zawsze wygrywała z futbolem. Skłócony z Johanem starszy brat Henny mówi nawet, że Danny to "największe nieszczęście holenderskiego sportu, bo gdyby Johan miał normalną piłkarską żonę, to Holandia z palcem w nosie byłaby dwa razy mistrzem świata". Ale Henny wiele mówi, a sam sobie ani kariery na boisku, ani życia poza nim nie mógł ułożyć.
Henny ma żal do Danny, że zawładnęła młodszym bratem. Ale jeszcze większy miał do jej ojca Cora Costera, który był menedżerem Johana, od kiedy ten skończył 17 lat. - A tobie kto pomaga, dziecko? - zapytał wtedy Coster narzeczonego córki. - Mnie nie pomaga nikt - odpowiedział Johan, który odciążał matkę, dorabiając sprzedawaniem gazet. - To ja ci pomogę - odparł Coster i od tej pory razem doprowadzali do szału działaczy Ajaksu. Menedżerowie byli wtedy jeszcze wyklęci w futbolu. W Ajaksie z Costerem w ogóle nie chcieli rozmawiać. Monachijczyka Roberta Schwana, agenta ubezpieczeniowego i działacza Bayernu, który w tym samym 1964 roku brał pod opiekę 19-letniego Franza Beckenbauera, niemieckie gazety nazywały judaszem. Ale to oni wygrali tę walkę, stali się jednymi z pierwszych powojennych agentów piłkarskich (w międzywojniu FIFA zakazała takiej działalności), uczyli - nie tylko swoich klientów, ale i ich kolegów klubowych i reprezentacyjnych - jak nie dać sobie w kaszę dmuchać w negocjacjach z działaczami i wchodzącymi do piłki sponsorami. Uczyli ich też chciwości. - Pamiętam, jak przed meczem Polski z Holandią w Chorzowie w 1975, przed tym, który wygraliśmy 4:1, Cruyff dotarł na trening jako jeden z ostatnich, z menedżerem. I dziennikarzom, którzy go wtedy prosili o wywiad, Coster przedstawił cennik takich rozmów - wspomina Andrzej Strejlau, wówczas asystent Kazimierza Górskiego. - A przed rewanżem w Amsterdamie żony naszych piłkarzy pojechały zwiedzić szlifiernię diamentów Costera. Kazio nie był specjalnie za tym, ale pojechały - mówi Strejlau.
Obaj, Coster i Schwan, byli dla swoich klientów jak drudzy ojcowie. Więzi łączącej Cruyffa z teściem nie rozbił nawet Henny Cruyff (jego córka Estelle była żoną Ruuda Gullita, ale z córką Henny też już nie ma kontaktu) i jego obsesja na punkcie Costera. Gdy pojawiły się informacje, że teść Cruyffa mógł być podczas wojny więźniem-strażnikiem w niemieckim obozie na Łotwie, że współwięźniowie mówili na niego "Czarny Cor", Henny poczuł misję. W aktach holenderskiego IPN szukał każdego dowodu na to, że Coster zakładał mundur SS. Przypominając jednocześnie, że Manus Cruyff, ich ojciec, który zmarł na zawał, gdy Johan miał 12 lat, był w ruchu oporu. Odpuścił dopiero po śmierci Costera w 2008. Rok wcześniej zmarła Nel Cruyff, mama Johana i Henny'ego.
Co do jednego Henny na pewno ma rację, Danny piłkarską żoną nie była. Nie pokazywała się w plotkarskich rubrykach, nie przepadała za sportem, dom trzymała mocną ręką. To może jedyna osoba, której Cruyff nigdy nie powiedział, co i jak trzeba zrobić. - Ja sobie nawet ubrań nie wybieram - opowiadał niedawno w jednym z wywiadów. O żonie mówi dobrze albo wcale. W tym wywiadzie nie dał się nawet namówić na wyznanie, czy miał jakąś swoją ulubioną aktorkę, żeby Danny nie sprawić przykrości. Cruyff-piłkarz na zgrupowania przylatywał czasem prosto z Mediolanu, gdzie załatwiał nową dostawę do barcelońskiego butiku żony (to ona uczyła Hiszpanki w latach 70., jakie kozaki i trencze się nosi w wielkim świecie). Noc przed finałem mundialu 1974 spędził, próbując jej się wytłumaczyć z tekstu "Bilda" o rzekomej imprezie z panienkami w hotelu holenderskiej kadry. Na mundial w 1978 roku nie pojechał m.in. dlatego, że ona była przeciwna, choć on też już akurat miał dość futbolu, histeryczności kibiców, bardzo przeżył próbę napadu na swój dom.
Od kiedy jest w futbolu, Cruyff niemal każdy klub, każdą drużynę porzucał szybko i bez sentymentów. Potem wracał i znowu skłócony odchodził. A rodzina trwała. I oplatała futbol. Teść-agent to był tylko początek. Potem sam Cruyff jako trener w składzie Barcelony miał oprócz syna Jordiego również przyszłego zięcia Jesusa Mariano Angoya. Znalazł dla niego miejsce w kadrze tego samego lata, gdy po przegranym finale Ligi Mistrzów z Milanem pozbył się Andoniego Zubizarrety, zostawiając go na lodzie, bez klubu. A kilka lat wcześniej upchnął też w Barcelonie poprzedniego narzeczonego Chantal Danniego Mullera. To było w jego pierwszym sezonie po objęciu klubu. Muller, syn Benniego, piłkarza Ajaksu, przyleciał za narzeczoną do Barcelony, pomieszkiwał u Cruyffów. A Johan powiedział trenerowi drugiej drużyny Lluisowi Pujolowi, że ma w pomocy wystawiać jego, a nie jakiegoś Tito Vilanovę. Długo to nie trwało, Muller był na Barcelonę za słaby. Zresztą, tak jak i wnuk Cruyffa Jesjua Angoy. Odebrał wychowanie w La Masii, próbował potem sił w Wigan, FC Lausanne, nawet na Słowacji. Teraz gra w Ameryce w trzecioligowym Dayton Dutch Lions. Dziadek nie był mu już w stanie pomóc w Barcelonie, jego rady przestały tam być słuchane, gdy musiał odejść Joan Laporta.
Na stadion Camp Nou - gdzie go kiedyś nosili na rękach, nazywali Zbawicielem (El Salvador) - Cruyff ma z domu kilka kilometrów. Do Ciutat Esportiva Joan Gamper - gdzie trenuje Barcelona - kolejnych kilka. Ale FC Barcelona to teraz odległa rzecz w jego życiu. Tak jest od czterech lat, od kiedy ostatecznie się skłócił z frakcją obecnie rządzącą klubem, zdał insygnia honorowego prezesa i odrzuca wszystkie propozycje powrotu. W tym czasie dokonał na odległość rewolucji w Ajaksie i próbował dokonać podobnej w meksykańskim Chivas Guadalajara, gdzie go wynajął jako doradcę miliarder Jorge Vergara (na doradzaniu przy tych rewolucjach zarobił ok. 10 mln euro). Tam apostołem był John van 't Schip wysłany do Chivas jako trener, Cruyff przylatywał tylko od czasu do czasu. Vergara się nim znudził po dziesięciu miesiącach i rozwiązał kontrakt. Ale Johan przynajmniej spróbował. A w Barcelonie już nie próbuje, na jej boiska zagląda tylko od wielkiego dzwonu. Jej obecni szefowie popełnili błąd w świecie Cruyffa niewybaczalny: nie zamilkli, gdy on mówił. Odsunęli od władzy Laportę, u którego Cruyff był doradcą (podpowiedział mu zatrudnienie Franka Rijkaarda, przyklasnął pomysłowi z Guardiolą). Więc skoro nie jest słuchany, to po co ma się angażować. On wie wszystko najlepiej, ale nigdy nikogo nie zmuszał, żeby z tej wiedzy korzystał. On sobie poradzi. Będzie dalej recenzować władze Barcy w swoich felietonach i wywiadach. Będzie nad nimi wisieć jak cień. Ma wprawę.
Cruyff jest wszędzie i nie ma go nigdzie. To już ponad 18 lat, od kiedy przestał pełnić jakąkolwiek oficjalną funkcję w pierwszych rzędach futbolu (bo trenowanie przez jakiś czas nieuznawanej przez FIFA reprezentacji Katalonii trudno za taką funkcję uznać, choć współpraca z katalońską federacją piłkarską zapewniała fundacji Cruyffa spore dotacje). Żegnał się z trenowaniem i szatnią Barcelony, krzycząc "Judaszu!" do wiceprezesa Joana Gasparta. To Gaspart przyszedł mu powiedzieć o zwolnieniu, prezes Josep Lluis Nunez nie miał odwagi. Cruyff i Nunez, deweloper wzbogacony na interesach z frankistowskimi władzami, zdobyli razem dla Barcelony pierwszy Puchar Europy w 1992 roku, ale ostatnie ich wspólne lata w klubie to były ciągłe wojny. Cruyff powiedział niedawno, że tak się po prostu nie dało żyć. Gaspart odkrzykiwał mu wtedy w szatni: - Nie jesteś już jednym z nas! - i groził wezwaniem policji. A potem były jeszcze proces o odszkodowanie i epilog po latach, gdy Cruyff poprze opozycjonistów, którzy pod wodzą Laporty przejmą władzę w klubie. Dziś Nunez jest w więzieniu, skazany za korumpowanie inspektorów podatkowych. A Cruyff, choć go nie broni, mówi, że jednak szkoda: chodzi o człowieka, który wciąż jest oficjalnym patronem klubowego muzeum.
Dla Cruyffa wojna z nim okazała się biletem w jedną stronę. - Ząb czasu zrobił swoje - powiedział wtedy i zdecydował, że nigdy więcej takich nerwów sobie nie zafunduje. Nawet zawał z 1991 roku go tak nie zniechęcił. Zamienił wtedy papierosy na lizaki i wrócił do pracy, dalej bić się o swoje, bo czuł, że musi dokończyć dzieło. Za dużo wrogów sobie w karierze narobił, żeby im jeszcze raz nie pokazać, że jego jest na wierzchu. Dzięki temu zdobył Puchar Europy. Ale w 1996 roku poczuł, że już więcej z siebie nie wyciśnie. Po zwolnieniu z Barcy odrzucił wszystkie propozycje, a zgłaszały się największe kluby i reprezentacja Brazylii. Nie dał się też zrobić działaczem jak Michel Platini czy Franz Beckenbauer ani ministrem jak Pele, nawet nie prezesował w żadnym klubie. Wolał sterować z tylnego siedzenia i recenzować. Komentować w telewizji, felietonach, wywiadach. Niby go w pierwszych rzędach futbolu nie było, a wkoło Cruyff.
Każda futbolowa dyskusja o Holandii, Hiszpanii, Barcelonie, tiki-tace, Guardioli, Mourinho, van Gaalu, o tym, co jest w futbolu piękne, a co brzydkie, musi wcześniej czy później zejść na Cruyffa. W Holandii pierwsze pokolenia cruyffistów i antycruyffistów już osiwiały, a dalej toczą swoje medialne boje. A Cruyffa pełno w pamięci, gestach, symbolach. Zwód Cruyffa, jego lapsusy, które weszły do języka. Cruyff Courty, czyli najprościej mówiąc: orliki, otwierane na całym świecie przez jego fundację. Buty i ubrania firmy Cruyff. Taca Cruyffa, czyli Superpuchar Holandii. Patronowi już się nie zawsze chce przyjechać na jej wręczanie, choć żaden inny z najlepszych piłkarzy w historii nie został tak uhonorowany za życia. Cruyff przetrwał nawet w holenderskim systemie podatkowym, bo dalej jest tam wywalczona przez niego ulga. On na podatkach, oczywiście, też się znał i nawet na bankiecie po przegranym finale mistrzostw świata w 1974 roku męczył królową Julianę, żeby coś z tym zrobiła. Hiszpańskim ministrom i sekretarzom stanu też potem wiercił dziury w brzuchach, ale z gorszym skutkiem. A w Holandii piłkarze do dziś chronią 30 procent swoich dochodów przed wysokimi podatkami, wpłacając je na specjalny fundusz emerytalny, z którego dostaną wypłaty dopiero po zakończeniu karier. Holandia to do dziś jedyny liczący się kraj futbolu, w którym się w taki sposób pomaga piłkarzom w uniknięciu bankructw po karierze. Cruyff mówi, że on na przykład dostaje z funduszu 50 tysięcy euro rocznie, od kiedy skończył 40 lat.
Jego cień bywa męczący. Na wielu Holendrów i Hiszpanów Cruyff działa jak płachta na byka. Uważają go za chciwca, ajatollaha futbolu, mówią, że ględzi, że robi wokół siebie show, że zawsze ma jakieś ukryte intencje, że jego felietony w "De Telegraaf", a wcześniej też w "La Vanguardii" i "El Periodico", były pisane osobistymi urazami, że Johan nie potrafi się pogodzić z tym, że jego czas minął. Nazywają cruyffizmem-leninizmem jego powtarzane przez lata wezwania do ładnej gry wbrew wszystkiemu, do zachowania skrzydłowych w reprezentacji, nawet gdy dobrych skrzydłowych brak. Holendrzy uważają, że zrobił z nich zakładników przeszłości. I zakładników swojej świętej, jedynej racji, której jest gotów bronić prośbą i groźbą, swoimi rękami albo cudzymi. To dotyczy nawet tego pokolenia, które go zna już tylko jako komentatora telewizyjnego, felietonistę, gościa benefisów czy balów mistrzów sportu. Nawet oni zdążyli się już nauczyć, że o Johanie można rozmawiać tylko tak, jak sobie życzy Johan. - On jest świętszy niż nasz dom królewski - mówi Pim van Hoeve, reżyser serialu o Cruyffie, który w 2014 roku wyemitowała telewizja VPRO. Kilkuodcinkowy serial "Johan: logicznie jest inaczej" był fabularyzowaną biografią Cruyffa. Mimo lekko kpiącego tytułu - pełną hołdów. Ale Cruyff, niemal w tym samym czasie dając błogosławieństwo komiksowi o swoim dzieciństwie, od powstającego serialu VPRO się odciął, powiedział, że niewłaściwie przedstawia jego życie prywatne i może krzywdzić ludzi. Ani on, ani jego żona nie chcieli w żaden sposób współpracować przy filmie. Nie dali się też na to namówić ich przyjaciele. A reżyser mówi, że niektórzy aktorzy odmawiali mu nawet zdjęć próbnych. Taki to jest ciężar, Cruyff. Błogosławiony, ale ciężar.
A najgorsze, że zwykle wychodzi na jego. Już się wydawało kilka lat temu, że się nieodwracalnie rozminął z czasem, że będzie coraz bardziej dziwaczeć gdzieś na poboczach futbolu. I wtedy znów wybuchła piękna gra. Jak z jego ideałów, z jego uczniami w rolach głównych. Futbolem zaczęła rządzić Barcelona, reprezentacja Hiszpanii, Holandia wróciła po latach do finału mundialu, podbił świat Guardiola. A Cruyff wyrósł na świętego patrona tego wszystkiego. Na kłótliwego, nieprzejednanego, chwalącego się ponad miarę, ale jednak jedynego w swoim rodzaju 67-letniego hipstera futbolu. - Na futbol się patrzy oczami Cruyffa - powiedział Romario, który grał u Cruyffa w pierwszym Dream Teamie. Nawet jeśli w opowieściach o wpływie Holendra na Guardiolę w ostatnich latach jest mnóstwo ubarwień i dopowiedzeń, nawet jeśli wcale nie był tak blisko tego drugiego Dream Teamu, co z tego? Kibice właśnie kogoś takiego potrzebowali. Żadna inna z legend futbolu się tak dobrze nie nadawała. Pele jest dla januszy. Franz Beckenbauer jest z Gazpromu. Michel Platini jest u władzy. Maradona jest jak z Samoobrony. A Johan nie przynosi wstydu. Ani Johan młody buntownik, z portretów na koszulkach sprzedawanych przez jego firmę. Ani Johan dzisiejszy, z awersją do odpowiedzialności. Przyjęliśmy, że tak jest dobrze. Niech sobie odpoczywa, żeby nie stracił świeżości spojrzenia. Niech sobie tę przyszłość futbolu układa przy golfie. W końcu o lenistwie mówią, że jest sojusznikiem geniuszu.
Minęło już 56 lat od śmierci ojca, a on ciągle z nim rozmawia. - Pytam go przed zaśnięciem: a z tym się zgadzasz czy nie zgadzasz? I gdy się budzę, to już wiem, co zrobić - opowiada. Niech mówią, że to osobliwe, ale on już dawno temu zrobił ojcu próbę. - Powiedziałem mu: "Tato, ja wierzę, że ty tu jesteś. Ale uważają mnie za szaleńca, bo ty nie żyjesz. Może byś mi potwierdził, że jesteś ze mną, i zatrzymał zegarek?". Poszedłem spać. A rano zegarek nie działa. Mówię sobie: "To absurd". I zaniosłem zegarek do salonu teścia. Oddali mi, mówią, że się po prostu trochę zabrudził. A następnego dnia zegarek znowu stanął. Wróciłem do zegarmistrza, powiedziałem mu, że jest kiepskim fachowcem. On otworzył zegarek i mówi: "Ale dziwne, teraz już znowu działa" - wspominał Cruyff w wywiadzie dla "El Pais". Tamtej nocy powiedział ojcu: "Już jest dobrze, wierzę, już nie zatrzymuj". I od tej pory wskazówki miały spokój.
Po śmierci ojca niemal wszystko się w dzieciństwie Johana wywróciło. Zniknęło poczucie bezpieczeństwa, zniknął rodzinny sklep z warzywami i owocami, bo matka nie była w stanie prowadzić go sama, zniknęła furgonetka, którą Manus Cruyff woził na dziecięce mecze swoich synów i ich kolegów. Ale Ajax pozostał. Cruyffowie mieszkali kilkaset metrów od klubu. Mały Johan podglądał treningi już jako sześciolatek. - Patrzyłem z boku, czekałem, aż któryś piłkarz popełni błąd i wtedy ja dostanę szansę - wspominał niedawno. Gdy zabrakło ojca, Ajaksu było jeszcze więcej, bo matka dorabiała, sprzątając w klubie. Johan przychodził do niej i w końcu wyprosił, żeby mu pozwolili kopać piłkę ze starszymi. Pozwolili mu też dorabiać drobnymi pracami w klubie, a brytyjscy trenerzy Keith Spurgeon i Vic Buckingham uczyli go angielskiego i zabierali do siebie na obiady, bo wiedzieli, że Nel Cruyff ledwo wiąże koniec z końcem. To Buckingham dał mu zadebiutować w Ajaksie i będzie go potem próbował jako pierwszy sprowadzić do Barcelony, ale jeszcze mu się nie uda. Buckingham był Brytyjczykiem, który nie znosił kopaniny w stylu kick and rush i ryzyka, jakie taka gra niosła. Lubił grę na posiadanie piłki i uważał, że warto stawiać na wychowanków, choćby dlatego, że gdy drużynie nie idzie, kibice są łagodniejsi, jeśli w składzie są wychowankowie. Potem tym wszystkim nasączał też Barcelonę, był pierwszym łącznikiem między nią a Ajaksem. Ale pozostał w cieniu innego łącznika, który w 1965 roku zajechał pod klub steraną skodą, wszedł do szatni i powiedział: "Od teraz gramy w futbol zawodowo. Jeśli zostaniecie, to znaczy, że się zgadzacie. I robimy wojnę. Jeśli nie, możecie wyjść". Nikt nie wyszedł.
Przez następnych sześć lat razem z Rinusem Michelsem, wuefistą ze steranej skody, zbudowali najlepszy zespół w Europie. To było jak historia Apple: z garażu do władzy nad wyobraźnią ludzi. Z małego klubu, z kraju, w którym jeszcze niedawno profesjonalny futbol był zakazany, do trzech Pucharów Europy z rzędu. W tym czasie podobną historię pisali Beckenbauer i jego Bayern, oni przerwą serię Ajaksu i też wygrają puchar trzy razy z rzędu. Ale to Ajax był kochany.
Byli grupą genialnych chłopaków z sąsiedztwa (Cruyff, Piet Keizer i Sjaak Swart dorastali w promieniu półtora kilometra od stadionu). Michels ich tresował, nie trenował: robił im podczas przedsezonowych zgrupowań czasem i pięć treningów dziennie, szpiegował ich, dawał im drakońskie kary, również finansowe (mieli co roku turniej w drużynie, mecze dwóch na dwóch, z nagrodami z funduszu kar, i oczywiście Cruyff odzyskiwał wszystko z nawiązką). Ale też Michels właśnie wywalczył im dobrobyt. W drugim roku pracy poprosił zarząd i ówczesnego sponsora klubu Maupa Caransę, Żyda, któremu z całej rodziny ocalała z Zagłady tylko siostra, żeby zrobić z piłkarzy profesjonalistów. I Caransa, powojenny król hoteli i nieruchomości (był tak bogaty, że w Amsterdamie mawiało się "nie jestem Caransą", w sensie "nie mam fabryki pieniędzy"), zgodził się. Ajax zastępował mu rodzinę, tak jak i innym żydowskim ocaleńcom. Ale sponsorowali klub również bracia van der Meijden, wzbogaceni na wojennych biznesach z niemieckim okupantem. Pieniądze płynęły, piłkarze przestali dorabiać i skupili się tylko na futbolu. A Cruyff jako jeden z pierwszych sobie wywalczył profesjonalny kontrakt, choć był jednym z najmłodszych w drużynie.
Skoro się w klubie wychowywał, to i do klubu przeniósł swój młodzieńczy bunt. Wszystko wiedział lepiej, o wszystko się wykłócał. Jakby odreagowywał, że przez kilka lat był na łasce klubu, że musiał patrzeć, jak matka sprząta po jego kolegach. Poprosił ją zresztą tuż po awansie do pierwszej drużyny, żeby zmieniła pracę. Zaczął na rozmowy o pieniądzach przychodzić z Costerem. A pieniądze interesowały go nie mniej niż taktyka. I tak pozostanie. Jako piłkarz ciągle prosił o podwyżki. Jako trener negocjował pensje swoich najważniejszych piłkarzy. W Ajaksie m.in. Marco van Bastena, w Barcelonie Hristo Stoiczkowa i Pepa Guardioli. - W szatni wie się wszystko, również to, ile kto zarabia. Numer jeden nie może zarabiać więcej niż numer 10, a ja wiem mniej więcej, ile kto jest wart. Więc zawsze rządziłem sprawami pieniędzy w szatni. Całe życie - mówi Cruyff. Gdy Ajax początkowo odmówił rozmów z Costerem, przychodzenie z menedżerem uznał za obrazę futbolu, Cruyff się wściekł i powiedział: albo to załatwicie, albo idę do domu.
I to też był stały refren jego kariery: idę do domu! Jeśli nie będzie po mojemu, to się nie bawię. Jeśli mnie nie puścicie do Barcelony - w 1973 roku, gdy Ajax był już po trzech Pucharach Europy z Michelsem i Stefanem Kovácsem, a koledzy przegłosowali odebranie Johanowi opaski kapitana - to kończę karierę. Puścili. Jeśli mi nie przedłużycie kontraktu w Ajaksie - w 1983 roku, po tym jak w dwa sezony zdobył dwa mistrzostwa kraju - to idę do Feyenoordu. Nie przedłużyli, poszedł do Feyenoordu i z nim zdobył mistrzostwo. Jeśli mi nie odpalicie mojej działki, to nie będę w kadrze nosił ubrań Adidasa. Nie odpalili, holenderska federacja odpowiedziała: Sponsor sprzętowy jest nasz. A Cruyff odpowiedział: "Tak? A głowa moja. Sprzedawajcie sobie te koszulki, ale nie moją twarzą. Bo za moją twarz trzeba płacić". I grał bez jednego paska na koszulce. Choć Adi Dassler był jego serdecznym przyjacielem. Ale trzeba się szanować. Wtedy, tuż przed mundialem w 1974 roku, cała holenderska drużyna tak się szanowała, że piłkarze mało sobie oczu nie wydrapali przy kłótniach o pieniądze i władzę. Rozważali nawet strajk przed turniejem. Nie przeszkodziło im to potem rozegrać fantastycznego mundialu. Mimo przegranego finału z Niemcami - zresztą również skłóconymi o pieniądze - to Holendrzy zostali zapamiętani jako lepsi, a Złotą Piłkę za tamten sezon dostał Cruyff, a nie Beckenbauer. Ale już mistrzostwa Europy dwa lata później Holendrzy uznali za porażkę: zajęli trzecie miejsce, awanturowali się, dlaczego Cruyff ustala skład, a Johan odjechał obrażony tuż po przegranym półfinale z Czechosłowacją. I już więcej na wielkim turnieju z kadrą nie zagrał.
Był już w tym czasie zbawcą Barcelony. Niewiele z nią wygrał: jedno mistrzostwo, jeden Puchar Króla. Ale wiele zmienił, bo to było pierwsze mistrzostwo od 14 lat. Santi Nolla, dziennikarz "Mundo Deportivo", dziś antycruyffista, pisał, że Cruyff Barcelonę walczącą przeobraził w dającą rozrywkę. Kiedyś Real wystrychnął Barcelonę na dudka przy transferze Alfredo di Stefano, to teraz Barcelona sprzątnęła mu sprzed nosa Cruyffa, który miał di Stefano za idola. Niedługo wcześniej Barcelona wywalczyła poluzowanie restrykcji dotyczących sprowadzania zagranicznych piłkarzy. Mogła kupić dwóch. Sprowadziła Hugo Sotila i Cruyffa (trener Michels rozważał też Gerda Muellera, ale Niemcy nie chcieli go puścić przed mundialem u siebie). Wydała na Holendra rekordowe 1,3 mln dolarów, dała mu 1 mln pensji. Zaksięgowała jego transfer jako kupno maszyny rolniczej, bo dzięki temu mogła wziąć tańszy kredyt w Banca Catalana, banku Jordiego Puyola, przyszłego szefa katalońskiego rządu. Podniosła składki dla socios o 25 procent, żeby kasa się zgadzała. I dostała swojego anioła wolności. To w jej koszulce odbierał dwie Złote Piłki. Strzelał nieprawdopodobne gole. Pomógł rozbić Real 5:0. Sprawił, że w zamkniętej na świat, zapyziałej Hiszpanii powiało buntem.
Katalońska wiosna młodych czekała na takiego idola, tak jak kiedyś czekał młody Amsterdam, młoda Holandia. Reżim Franco był już w konwulsjach, ciosy wymierzał coraz bardziej na oślep, ale mocne. W kraju było niespokojnie, ETA już organizowała zamachy, w katalońskich kościołach zawiązywali swój niecodzienny antyfrankistowski sojusz liderzy związków zawodowych, intelektualiści, duchowni, wyższe sfery. Jordi Puyol, dawny więzień Franco, wyczuł wiatr, który go poniesie do władzy, i po banku założył też partię polityczną. W klasztorze Montserrat, czyli katalońskiej Częstochowie. Przed obrazem Czarnej Madonny podczas świętowania 75-lecia FC Barcelony, bo tak to się wtedy wszystko splatało. I wtedy Cruyff skoczył przez płot.
Został bohaterem tego katalońskiego karnawału wolności trochę mimo woli. Mniej jak Wałęsa, bardziej Forrest Gump. Nazwał dziecko Jordi, nie wiedząc, że Franco zakazał dawania imienia patrona Katalonii w takiej wersji, że musiał być Jorge. Cruyffom się po prostu podobało Jordi. I nie podobało im się, że syna urodzonego w amsterdamskim szpitalu, zarejestrowanego w Holandii jako Jordi, hiszpański urzędnik chce przemianować na Jorge. I jak to w sporach z Johanem, urzędnik musiał ustąpić. Potem Cruyff podpisał zdjęcia dla więzionych opozycjonistów, bo go o to poprosił prezes, który go sprowadzał do klubu, Armand Caraben (był też przez lata jego sąsiadem z pola golfowego i drugim mentorem Laporty). I znów się zrobił szum. Potem ktoś zapytał, co sądzi o powrocie z wygnania Josepa Tarradellasa, szefa katalońskich władz na uchodźstwie. - A ja myślałem, że pytają o Taradell, o to miasteczko w górach. Powiedziałem, że mi się podoba, a oni zrozumieli, że poparłem Tarradellasa - wspominał niedawno sam Cruyff.
Przez te pięć lat gry wrósł w Barcelonę tak mocno, że to ona jest do dziś jego domem. Ale jak to u Cruyffa: sentymentów nie było, gdy przyszły lepsze oferty. Zakończył karierę w 1978 roku - kiedy akurat władzę przejmował w Barcelonie Nuoez - a gdy bankructwo świńskiej farmy (jego i Johana Neeskensa namówił na tę inwestycję nieuczciwy pośrednik) zmusiło go do szybkiego wznowienia kariery w 1979 roku, wybrał USA. A potem wrócił nie do Barcelony, tylko do Levante, bo tam wynegocjował dla siebie królewskie warunki. Kazał na siebie bardzo długo czekać w Katalonii. Pograł jeszcze w Holandii, z młodymi Marco van Bastenem (zadebiutował wchodząc na boisko za Cruyyfa) i Frankiem Rijkaardem w Ajaksie, z młodym Ruudem Gullitem w Feyenoordzie, zdobywał mistrzostwa, kłócił się, pobył trochę działaczem. Wreszcie został trenerem, zdobył z Ajaksem Puchar Zdobywców Pucharów.
Barcelona skusiła go dopiero po dziesięciu latach od rozstania. Znów potrzebowała swojego holenderskiego zbawiciela, by ją ratował przed chaosem. Wiosną 1988 roku wybuchła afera podatkowa, okazało się, że klub zorganizował system podwójnych umów i część wynagrodzenia wypłacał za prawa do wizerunku, oszukując fiskus. Gdy inspektorzy to odkryli, Nunez winę przerzucił na piłkarzy, klub odmówił zapłacenia za nich kar. I zawodnicy z trenerem Luisem Aragonesem zastrajkowali, wypowiedzieli posłuszeństwo Nunezowi, co przeszło do historii Barcy jako tzw. bunt z Hesperii. Prezes wyrzucił z klubu czternastu, zatrudnił Cruyffa, dał mu wolną rękę przy tworzeniu swojego zaciągu, byle tylko go ocalił. Kibice odwrócili się od drużyny, nazywając piłkarzy "peseteros", stadion pustoszał. Cruyff skorzystał z okazji, wywalczył sobie ogromną władzę w klubie, za co go Nunez w końcu szczerze znienawidzi. Ale wtedy go bardzo potrzebował. Obiecał mu ponoć nawet, że skorzysta ze swoich znajomości we władzach i pomoże Cruyffowi zakończyć jego własne kłopoty z hiszpańskim fiskusem, wspomnienie po świńskiej farmie. Dał mu też znakomitą jak na tamte czasy pensję. A negocjował ją dla Cruyffa Jaume Roures: były więzień frankistów, bojownik czwartej Międzynarodówki, dziennikarz sportowy, wtedy początkujący biznesmen. Potem założyciel Mediapro, firmy, która zdominowała rynek piłkarskich praw telewizyjnych w Hiszpanii. W imperium Rouresa znajduje się wiele innych firm, między innymi Media Base Sports, w której pracuje jako agent piłkarski Pere Guardiola, brat Pepa. To on pomagał sprzedać do Bayernu Thiago Alcantarę, a wcześniej zatrudnić tam brata, on zarządza prawami do wizerunku Andresa Iniesty, on jest agentem Luisa Suareza. Kataloński świat jest mały, a romantycy często świetnie umieją liczyć. Roures do dziś ma część praw do wizerunku Cruyffa, kupił je jeszcze za kadencji Joana Laporty i za jego pośrednictwem w dziwnej transakcji opiewającej na 3 mln euro. Przeciwnicy Laporty i Cruyffa zastanawiali się, czy ta umowa nie miała więcej wspólnego z prawami do transmisji meczów Barcelony niż wizerunkiem Cruyffa.
Gdy się Nunez rozstał w 1996 roku z Cruyffem, to nie tylko wyręczył się przy zwalnianiu go Gaspartem, pozwolił postraszyć trenera policją, odmówił wypłacenia pełnego odszkodowania, ale też oskarżył go o branie prowizji od wszystkiego i wykorzystywanie majątku klubu do różnych pozapiłkarskich biznesów. Jakoś im się jednak też udało w międzyczasie, wśród tych wszystkich awantur, podbić świat. Choć był to podbój daleki od tej jego wyidealizowanej wersji, która przetrwała w pamięci. Tak, to Cruyff jeszcze jako piłkarz zainspirował szefów do stworzenia La Masii, on z Michelsem nalegał, by wszystkie klubowe drużyny grały w tym samym ustawieniu, on też powtarzał opinie Buckinghama, jak ważne jest, by mieć w drużynie wychowanków. Ale to jednak Oriol Tort, szef akademii, nieżyjący już patron La Masii, wykuwał latami barceloński styl gry, wyławiał zdolnych chłopaków z okolicy z Pepem Guardiolą na czele. Gdy Cruyff przyszedł do Barcelony, wolał piłkarzy kupować za granicą. A przynajmniej poza Katalonią. Zastał w drużynie trzech Basków i dokupił jeszcze czterech, bo - jak tłumaczył niedawno - oni byli waleczni, a Katalończycy wówczas nie. On ponad wszystko chciał wygrywać, a oni mieli charakter zwycięzców. Jego Barcelona nie zawsze była efektowna, ale zawsze była gotowa się bić. Ligowe tytuły wyrywała czasem na finiszu, w 1990 roku uratowała trenera przed dymisją, wygrywając Puchar Króla z Realem. Oczywiście wychowanków Cruyff też brał, ale rozumiał, że nie da się tego robić cały czas, bo nawet najlepszym akademiom trafiają się przeciętne roczniki. Jemu się trafili między innymi tacy jak Guillermo Amor, Sergi Barjuan, Guardiola. Ale zanim dał zadebiutować temu ostatniemu, najpierw próbował kupić Duńczyka Jana Molby'ego. Zmienił zdanie dopiero, gdy Nunez mu powiedział: dobrze, ale bierzesz odpowiedzialność. Jeśli Molby będzie porażką, odchodzisz.
Cruyff odchodzić nie miał zamiaru. Wziął Guardiolę, drużyna weszła na inny poziom, zaczęła się opowieść, która z przerwami, ze zwrotami akcji, trwa do dzisiaj. Pep-piłkarz podniósł przed Katalończykami Puchar Europy, Pep-trener uwierzył w La Masię dużo bardziej niż jej pomysłodawca. Wcześniej cruyffista-odszczepieniec van Gaal jako trener Barcelony opowiedział dziennikarzom o swoim marzeniu: zdobyciu Pucharu Europy z 11 wychowankami. Został za to wyśmiany - w Barcelonie też mody piłkarskie się zmieniają - ale to u niego debiutowali Xavi i Iniesta. A Luis Aragones, który kiedyś zwolnił Cruyffowi miejsce na ławce Barcelony, zmienił Xaviego i Iniestę w serce Hiszpanii zdobywającej mistrzostwo Europy.
I tak zapanował cruyffizm. Jego guru nie przestał się upierać przy swoich ideałach, nawet gdy futbol był zapatrzony w betonową obronę. A La Masia robiła swoje, również gdy mody wytyczała francuska Clairefontaine. Tam uczyli świetnie grać, ale nie uczyli bycia razem. W Katalonii się to dużo lepiej udało. W Clairefontaine patrzyli na to, jaki atleta wyrośnie z dziecka, w La Masii, co to dziecko potrafi. Jak powtarzał Cruyff: mali i szczupli lepiej grają w piłkę, bo ich talent się nie rozleniwia, nigdy nie wyręczają go mięśnie. Oni wiedzą, jak dbać o piłkę. A piłka jest najważniejsza. Gdy jesteśmy przy piłce, wszyscy jesteśmy dziećmi. Mamy może mniej włosów na głowie, ale pozostajemy dziećmi - mówi Cruyff.
Przed finałem Pucharu Europy w 1992 roku powiedział swoim piłkarzom słynne: "Salid y disfrutad" - "Wyjdźcie i cieszcie się". I nadal to uważa za najważniejszą zasadę sportu. - Chcę widzieć na boisku uśmiechnięte twarze. Sport to poważna sprawa, ale trzeba mieć się z czego śmiać. Twój ostatni płaszcz będzie bez kieszeni. Po co ci w trumnie pieniądze i prestiż? Ciesz się tym, co robisz. Daj się cieszyć innym - mówi.
Więc się cieszmy. Póki nam znów ktoś futbolu nie zabetonuje.
"Kopalnia - Sztuka Futbolu" to niepublikowane wcześniej teksty czołowych polskich dziennikarzy sportowych, blogerów, pisarzy i piłkarskich pasjonatów. Każdy numer ma swój temat przewodni - w pierwszym pretekstem był zeszłoroczny mundial w Brazylii, teraz wielkie piłkarskie umysły.
W drugim numerze do "Kopalni" teksty napisali między innymi autorzy Sport.pl: Paweł Wilkowicz, Michał Zachodny, Michał Szadkowski i Rafał Stec.