Serie A. Italia w czasach zarazy

Włoskie kluby wysłuchują komentatorów prognozujących nie tyle niemożność doścignięcia w rankingu UEFA ligi niemieckiej (i odzyskania czterech zaproszeń do Champions League), ile rosnące zagrożenie ze strony lig portugalskiej oraz francuskiej.

Jeśli wygłodniały wielotygodniowym postem wchodzisz do restauracji reklamującej się jako prawdziwie włoska, jeśli jesteś gotów chwytać za klamkę zębami, to rozgotowany makaron musi wywołać konwulsyjny rozstrój żołądka, i to jeszcze zanim go przełkniesz. Nic dziwnego zatem, że wśród nabywców abonamentów na pełny sezon Serie A pojawił się tego lata pomysł, by pozwać w sądzie firmę AC Milan, która do spędzania weekendów na stadionie zachęcała na plakatach sylwetkami gigantów futbolu, by następnie tych gigantów wyprzedać. Zlatan Ibrahimović i Thiago Silva, najznaczniejsze obok Andrei Pirlo postaci włoskich rozgrywek, wbrew marketingowym obietnicom już cię na San Siro wrażeniami nie nakarmią - nazwiska obu figurują od kilku tygodni w menu Paris Saint Germain.

Z klubu wypchnięci zostali, sami uciekli lub porzucili futbol niemal wszyscy wielcy. Antonio Cassano, czyli najzręczniejszy dostarczyciel asyst w minionym sezonie. Alessandro Nesta, czyli obrońca wciąż wybitny - nawet jeśli podstarzały już i schorowany, przechowywany głównie na specjalne okazje. Mark van Bommel, czyli bohater 2011 roku, zwłaszcza ozdobionej odzyskaniem mistrzostwa kraju wiosny. Clarence Seedorf, czyli niezawodny fachowiec od największych wyzwań w Lidze Mistrzów. Gennaro Gattuso, czyli zarażający szatnię niezłomnym charakterem wojownik. Nie muszę wspominać pomniejszych utraconych nazwisk, byście pojęli, że mediolańscy fani czuli się jak kibice warszawskiej Polonii - zamożny wujek, który karmił klub wykwintnymi transferami, postanowił rozebrać go do rosołu. Dość powiedzieć, że na najjaśniejszą gwiazdę rozbłyskuje dziś Robinho, drybler chimeryczny, nieodpowiedzialnie egoistyczny, niedojrzały.

Milan przystąpił do zainaugurowanego w sobotę sezonu z najsłabszą kadrą w ciągnącej się od przeszło ćwierć wieku erze Silvia Berlusconiego. Owszem, zatrzymał Alexandre Pato, jeszcze przed chwilą promowanego na przyszłego zdobywcę Złotej Piłki - ale Brazylijczyka nikt nie pożąda, odkąd każdym zerwaniem się do sprintu zrywa sobie też włókna mięśniowe. Teraz tradycyjnie też się leczy, a kiedy wrócił na boisko w wakacyjnym sparingu, to błąkał się 35 minut, zanim zdołał dotknąć piłki.

Gdy mediolańczycy muszą o zawodnika walczyć, przegrywają. Nie stać ich na wyjęcie upatrzonych talentów z ligi francuskiej, nie przyznają się już do marzeń o pozyskaniu napastników Manchesteru City, w ślepej desperacji zniżyli się wręcz do zainteresowania niejakim Ze Eduardo - brazylijskim szarakiem z Genoi, który nie przeżył jeszcze 25 lat, a już kopał dla 17 różnych drużyn. I niewykluczone, że niebawem wyświadczą przysługę Realowi zdjęciem z madryckiej listy płac Kaki, wypychanego stamtąd od ponad roku. Pamiętacie, jak rządzący Milanem Adriano Galliani lamentował przed poprzednim sezonem, że liga włoska z ekskluzywnej restauracji zmalała do taniej pizzerii? Gdyby nadal chciał się trzymać kulinarnej metaforyki i oceniał z brutalną szczerością, musiałby porównać swoją obecną drużynę do tandetnej budy z wysuszonymi kanapkami, które otaczają archaiczne stadiony Serie A.

Te stadiony ubożeją w talenty, bo kluby zubożały finansowo. Drastycznie. Berlusconi musi oszczędzać, skoro akcje Mediasetu - kluczowej spółki w rodzinnym imperium Finnivest - przez dwa lata straciły 80 proc. wartości, a przegrany proces sądowy skazał go na wypłatę przeszło pół miliarda euro odszkodowania właścicielowi wydawnictwa Mondadori. (Kopiący dziś w szwajcarskim Sionie Gattuso byłego zwierzchnika poparł, oświadczając, że lepiej wyeksportować Ibrahimovicia, niż zwalniać z pracy zwykłych ludzi i produkować kolejnych bezrobotnych). Zeskromniał również najhojniejszy wśród włoskich prezesów, utrzymujący Inter Massimo Moratti, którego firma paliwowa zakończyła na księgowym minusie lata 2010 i 2011. A przecież mediolańscy potentaci od dawna żyli w warunkach ekonomicznej patologii, na płace piłkarzy przeznaczając horrendalne 85 proc. budżetu.

W czasach kryzysu ten system musiał stracić wydolność, więc Włosi przyzwyczajają się do znoszenia radykalnie obniżonych standardów. To już nie na ich stoły wjeżdżają dania główne, oni muszą zadowolić się przystawkami - importują pozaeuropejskich młodzieńców, oczywiście głównie odrzuconych przez konkurencję angielską. Wspomniany Inter wzbogacił kadrę, lecz działał przede wszystkim na wewnętrznym rynku; z Neapolu wyprowadził się Ezequiel Lavezzi, kolejny futbolowy superbohater rejterujący z Italii; na największą rozrzutność pozwolił sobie właściciel Palermo, który za nastoletniego argentyńskiego napastnika Paulo Dybalę wyłożył 12 mln euro. To był jeden z nielicznych wyjątków, włoskie kluby generalnie handlują między sobą.

Handlują w nastrojach bezbrzeżnie depresyjnych, wysłuchując komentatorów prognozujących nie tyle niemożność doścignięcia w rankingu UEFA ligi niemieckiej (i odzyskania czterech zaproszeń do Champions League), ile rosnące zagrożenie ze strony lig portugalskiej oraz francuskiej. Pięknieć ma zwłaszcza ta ostatnia, inspirowana transferowym nienasyceniem szejków zabawiających się w Paris Saint Germain, a także 1,7 mld euro przeznaczonym na niezbędną przed mistrzostwami Europy budowę nowoczesnych stadionów w Bordeaux, Lille, Lyonie i Nicei oraz rekonstrukcję obiektów w Marsylii, Lens, Paryżu, Saint Etienne i Tuluzie. Tam spoglądają w przyszłość, zrozpaczona Italia nadal ogląda się na przeszłość - weekendowy magazyn "La Gazzetta dello Sport" lansuje na bohaterów sezonu Francesco Tottiego (lat 36), Antonio di Natale (35) i Andreę Pirlo (33), przyrównując ich do legendarnych rockmanów, jak Mick Jagger czy Bruce Springsteen, którym siwizna nie odbiera scenicznej werwy.

Generalnie liga jednak odmłodniała i daje nadzieję, że uzdolnieni włoscy juniorzy - dotąd przez całą wieczność blokowani jako perspektywiczni - wreszcie dostaną szansę, by szybciej dorosnąć. Talent zademonstrować mogą też trenerscy (prawie) nowicjusze, uwolnieni od bardziej doświadczonych i wspaniale utytułowanych konkurentów, którzy rozpierzchli się po Europie, wszędzie zwyciężają, zdobywają trofea i na Zachodzie, i na Wschodzie.

Prasa sportowa ustanawia rekordy publicystycznej ekwilibrystyki, by przekonać kibiców, że Serie A wciąż oferuje mnóstwo atrakcji, co bardziej brawurowi autorzy w żółtodziobie Andrei Stramaccionim zdążyli już dostrzec skrzyżowanie Josepa Guardioli (bo swojski) oraz José Mourinho (bo nie grał w piłkę na wysokim poziomie). Zaklinanie rzeczywistości wydaje się jednak zbędne, liga po przejściach nawet bez propagandowych ściem nęci zaletami dotąd niedostępnymi. Stawka prawdopodobnie się wyrównała, więcej drużyn zamierza uczestniczyć w walce o europejskie puchary, a wśród pretendentów mamy potencjalnie prawdziwy klejnot - rozsądnie wstrzemięźliwą w transferowych manewrach, lecz konsekwentnie się wzmacniającą AS Romę, której szefem został mityczny niemal Zdenek Zeman. Postać tak oryginalna, kontrowersyjna i ekscentryczna, że zasługuje na osobny felieton (na pewno go napiszę), dla potrzeby niniejszego wywodu wystarczy wiedzieć, że czeski trener słynie z fantastycznego wychowywania młodych, uzyskiwania wyników teoretycznie ponad możliwości piłkarzy, miłości do ofensywnego stylu gry. W minionym sezonie awansował do Serie A z Pescarą, która w niższej lidze wbiła rywalom rekordowe 90 goli.

Drużyn z ambicjami przybyło, ale bezdyskusyjnym faworytem pozostaje broniący tytułu Juventus. Turyńczycy jako jedyni grają na własnym, nowoczesnym i gwarantującym znaczące dochody stadionie, polegają na obiecującym strategicznym biznesplanie, nie poddali drużyny totalnej rekonstrukcji, za to sensownie ją pouzupełniali. Ba, wciąż zabiegają o klasowego łowcę goli. Jeśli im się powiedzie, jeśli zdołają ściągnąć np. Fernando Llorente, sfinansują jedyny tego lata autentyczny hit transferowy w Serie A.

Nawet im jednak daleko do idylli. Najpierw wybuchła awantura o trzy gwiazdki na koszulkach - do każdej uprawnia zdobycie dziesięciu tytułów mistrzowskich, tymczasem Juventus uzbierał ich, jeśli wyjąć dwa odebrane po aferze Calciopoli, tylko 28. A potem ich trener został bohaterem innego skandalu korupcyjnego - zdyskwalifikowano go na dziesięć miesięcy (mecze będzie oglądał z trybun), bowiem miał nie poinformować władz o ustawieniu meczu, gdy pracował w Sienie. Antonio Conte do winy się nie przyznaje, werdykt nazywa absurdalnym i haniebnym, zresztą ludzie związani z Juventusem od dawna twierdzą, że ich klub pada ofiarą spisku i jest prześladowany.

Tak przebiegało to smętne lato - dyskutowało się albo o łapówkarzach i nałożonych na nich karach, albo o postępującej finansowej zapaści i konieczności uzdrawiania calcio, do budynku federacji znów przykuł się jeden z ukaranych za korupcję (i ogłosił głodówkę). Wisielczo było przed wszystkim wśród fanów Milanu, którzy w proteście odprawili symboliczny pogrzeb swojego klubu przed jego siedzibą. Oni tkwią w szoku, pewnie nie zdają sobie sprawy, że można upaść jeszcze niżej. Ostatecznie Nottingham Forest - ostatni przed mediolańczykami klub, który zdołał obronić Puchar Europy - zmalał do jedynego zdobywcy najcenniejszego klubowego trofeum wegetującego dziś w drugiej lidze.

Potęga Serie A też niknie. W Polsce po raz pierwszy od wielu lat jej meczów nie będzie transmitować żadna telewizja. Gdyby nie internet, z naszej perspektywy włoska restauracja nie proponowałaby skromniejszego menu, lecz została zwyczajnie zamknięta.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.