Gran Derbi. Odyseja kosmiczna 2010

Przybywa powodów, by obwieszczać, że jeszcze nigdy w futbolu dwa kluby nie zaciągnęły do swoich szatni tylu wybitnych postaci, a zatem jeszcze nigdy futbol nie oferował widowiska, które obiecywałoby paradę atrakcji tak spektakularną, jaką kusi Gran Derbi.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Wszyscy ulegamy jego urokowi, coraz trudniej oprzeć się przeczuciu, że to już nie jest jeden ze szlagierów w Europie, lecz wyjęty z innego wymiaru szlagier nad szlagierami, przy którym wszystko inne szarzeje, powszednieje, niemal znika. I już nie wiemy, w jakim stopniu zniewala nas kunszt boiskowych supergwiazd, a w jakim obezwładniająca kampania marketingowa.

Gdyby złączyć obie supergrupy, dotknęlibyśmy spełnienia się mitu o drużynie marzeń - zbyt wspaniałej, by dało się ją jeszcze udoskonalić.

Gran Derbi: Barcelona kontra Mourinho, Messi kontra C.Ronaldo! Choć nie udowodnimy, że Iker Casillas jest najlepszym bramkarzem świata, to miliony fanów i fachowców zgodzą się, że jest. Nie wywołamy też przesadnych kontrowersji, jeśli najlepszym prawym obrońcą ogłosimy Daniego Alvesa bądź Sergio Ramosa. Jeśli za czołowego stopera uznamy Puyola, Pique czy Ricardo Carvalho. Jeśli najzmyślniejszego rozgrywającego wybierzemy spośród Xaviego, Xabiego Alonso oraz Iniesty. Jeśli na ich prawdopodobnego następcę pasujemy Mesuta Ozila. Jeśli snajperem wyborowym numer jeden obwołamy Davida Villę. Jeśli zabójczego superstrzelca przyszłości dostrzeżemy w Benzemie, ostatnio wyklętym przez trenera jako leniuch, lub Higuainie. Jeśli poawanturujemy się - w nieustającej, ogólnoplanetarnej debacie nieuchronnie prowadzącej donikąd - o to, czy na wyższe uznanie zasługuje subtelność Messiego, czy dosadność Cristiano Ronaldo. Genialnych zupełnie inaczej, tak samo wydajnych.

Można zabawić się, zabijając czas do pierwszego gwizdka, w inną spekulację. Zebrać wszystkich obecnych herosów futbolu i zrozumieć, że elita elit, czyli szeroka czołówka plebiscytów na najlepszych z najlepszych, składa się w miażdżącej większości z trzech kategorii: graczy Barcelony oraz Realu; graczy, których Barcelona i Real wykopały (Ibrahimović, Eto'o, Sneijder, Robben); graczy, których Barcelona lub Real dopadną zaraz (Fabregas, Maicon). Powyginajcie wyobraźnię i usuńcie z muraw wszystkich spełniających powyższe warunki, a zobaczycie pustkę, zamajaczą wam co najwyżej kontury kilku gwiazd wyspiarskiej Premier League, ostatnio przygasłych.

Hiszpańskie olbrzymy zarabiają na prawach telewizyjnych 19 razy więcej niż najbiedniejsze kluby Primera Division - w lidze angielskiej pierwszych od ostatnich w tej klasyfikacji dzieli różnica dziesięciokrotnie (!) skromniejsza. Na Camp Nou i Santiago Bernabeu nadal przybywa medalistów mistrzostw Europy i mundialu, zlatują się tam zdobywcy Złotej Piłki, rozkwitają kolejni fenomenalni wychowankowie - by uciszyć również wrogów transferowych megahitów, którzy brzydzą się drużynami kosmopolitycznymi, obojętnymi na pielęgnowanie ich lokalnej tożsamości. Ostatnio nawet trenerskich foteli - porzućmy pisanie o ławkach, przy boisku siedzi się już wygodniej niż w kabinie pilotów Boeinga - nie sposób obsadzić znakomiciej. Barcą steruje ideał wśród szkoleniowców tubylców, który sam jest ucieleśnieniem filozofii klubu, a Realem ideał wśród szkoleniowców imigrantów, nienasycony podbojami obieżyświat, który zaprowadza własne porządki wszędzie, gdzie zgodzi się objąć przywództwo. Guardiola i Mourinho, zwycięzcy dwóch ostatnich edycji LM. Piłka nożna istnieje jeszcze gdzieś indziej?

Za plecami piłkarzy grasują wyczynowcy od zawracania w głowach, którzy wmawiają nam, że nie istnieje. Inter i Milan grywają o tej samej porze, podobnie jak Manchester z Chelsea czy Olympiakos z Panathinaikosem, Barca z Realem w tym samym czasie na murawę wskakują tylko wtedy, gdy biją się ze sobą - byśmy co weekend chłonęli na żywo każde ich kopnięcie. Zeszłosezonowe Gran Derbi transmitowały multipleksy trzech hiszpańskich sieci. Oczywiście w HD, oczywiście w Dolby Surround, bilety oczywiście wyprzedano w trzy dni. Za prawa telewizyjne stale płacą stacje ze wszystkich krajów świata, wyjąwszy ostatni rezerwat odpornych na powab futbolu, czyli Indie.

Teraz nasi herosi powdzięczą się w poniedziałek i jeśli znów ustanowią rekordy oglądalności, to niewykluczone, iż supermocarstwa będą częściej nakłaniane do grania w terminach tyleż osobliwych, co gwarantujących brak jakiejkolwiek konkurencji. A rekordy padają już nawet w rezerwach - fani Betisu Sewilla wyjęli z kas komplet 56 tys. biletów na sobotni, drugoligowy mecz z Barceloną B (ostatecznie odwołany z powodu ulewy), co nie zdarzyło się im, odkąd jesienią 2005 roku przyjmowali w Lidze Mistrzów Chelsea i Liverpool.

Wzrost wiecznie trwać nie będzie. Nawet Real nie wie, czy koniunktura się nie przegrzeje, czy jego biznesowa strategia, już przygnieciona gigantycznym zadłużeniem, pewnego dnia nie runie, czy wreszcie ligowe menu, złożone z ledwie dwóch głównych dań oraz 18 mikroskopijnych przystawek, nie straci na atrakcyjności wycenianej w przetargach na prawa telewizyjne. Barcelona też nie wynalazła w szkółce La Masia perpetuum mobile, fenomenalne pokolenie jej wychowanków pewnego dnia odejdzie, spadkobiercy Messiego może wypatrywać dekadami. A futbol wciąż stanowi w popkulturze wyłom, bo trudno w nim wylansować byle co. Murawa weryfikuje bezlitośnie, mecz nie wybory samorządowe - przegrani nikomu nie wmówią, że wygrali.

Na razie jednak giganci nadal potężnieją. Prawie nie zdarza się weekend, by nie ustanowili nowego statystycznego rekordu, niewykorzystane rezerwy tkwią też w Champions League, w której duopolu nie ma. Katalończycy czarują tam od lat, ale Królewscy regularnie się ośmieszają. Dopiero z przyjściem Mourinho stali się bezpieczni. A im bardziej zaczną wygrywać, tym prędzej Gran Derbi wzlecą jeszcze wyżej. Na pułap ćwierćfinału, półfinału lub finału Ligi Mistrzów.

W warstwie biznesowej Barca z Realem to globalne korporacje rozpychające się w swojej branży z bezceremonialnością Google'a czy Facebooka, w przestrzeni futbolowej to najsłynniejszy duet przeciwników, którzy nie mogą bez siebie żyć. Jeden bez drugiego straciłby sens istnienia, są jak yin i yang, Odyseusz i Penelopa, pędzel i van Gogh. W zorientowanym na mnożenie superprodukcji systemie zostawili konkurencję daleko z tyłu - przy ich epickich bitwach inne mecze maleją do niskobudżetowych, niszowych opowiastek, resztkę ligi hiszpańskiej zepchnęli do podziemi i w głęboką frustrację, teraz marzą pewnie o El Clasico w finale Pucharu Europy. Potem zostanie już tylko odfrunąć w przestworza i przekonać Ziemian, że Santiago Bernabeu i Nou Camp to jedyne budowle, które widać z kosmosu. Nieprawda? Chińskiego muru też wcale stamtąd nie widać, ale lud to kupił.

Tottenham pokonał Liverpool  ?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.