Primera Division. Mourinho musi udowodnić, że nie jest wampirem

Mourinho wszędzie zwycięża, a po jego odejściu wszędzie drużyny prędko obracają się w zgliszcza, jakby ktoś podkładał w szatniach kilogramy trotylu

Przestał być "Wyjątkowym", od teraz tytułujcie go "Jedyny". O zmianie statusu poinformował oczywiście osobiście, uprzejmie objaśniając, że na awans zasłużył zdobyciem tytułów mistrzowskich w trzech najważniejszych ligach świata - angielskiej, włoskiej oraz hiszpańskiej, czyli wyczynem, którego przed nim nie dokonał nikt. Znów przypomniał José Mourinho, że copywriterem byłby pewnie nie mniej zręcznym niż trenerem, a zarazem zdumiał skromnością. Skoro pod jego światłym przywództwem Real Madryt w minionym sezonie wtłukł konkurentom oszałamiająco rekordowe 121 goli, skoro nazbierał równie rekordową setkę punktów, skoro zdetronizował Barcelonę obwoływaną przez wcale wytrawnych znawców drużyną wszech czasów, to spodziewałbym się, że portugalski trener ujrzy w sobie co najmniej "Wybrańca", ewentualnie, nie wstydźmy się unieść bliżej nieba, "Mesjasza".

Ile w nim charyzmy i wodzowskich talentów, widzimy nie tylko w relacjach z podwładnymi (piłkarzami), ale i zwierzchnikami (prezesami). Wielu trenerów próbowało zapanować nad permanentnym chaosem toczącym Inter Mediolan, udało się tylko jemu. Wielu próbowało przejąć władzę w korytarzach Realu, przejąć ją w pełni też udało się dopiero jemu. W ostatnim ćwierćwieczu całe dwa sezony na Santiago Bernabéu przetrwali wyłącznie Leo Beenhakker i Vicente del Bosque, a on właśnie przedłużył kontrakt do 2016 roku. Gdyby nie skłonność do wpychania palucha w oczodoły rywali i w ogóle specyficzne maniery, prasa dawno ogłosiłaby go cesarzem.

Niechętnym Portugalczykowi gwałtownie ubywa powodów, by kwestionować jego wybitność. Przez dziewięć sezonów w europejskich pucharach trzykrotnie triumfował, czterokrotnie musiał znosić porażki w półfinałach (dwa razy po rzutach karnych!), dwukrotnie przeżywał niepowodzenia w 1/8 finału. Przez dziewięć sezonów w krajowych ligach siedem razy zdobywał mistrzostwo i dwa razy wicemistrzostwo. Pobawcie się wyobraźnią, przełóżcie to na klasyfikację medalową, a zobaczycie, jak niewiele brakowało Mourinho do perfekcji. Na szukanie trenera, który rozpoczął karierę od porównywalnej dekady, czasu nie traćcie. Nikogo nie znajdziecie. A przecież "Jedyny" wciąż nie dobił do pięćdziesiątki i nie możemy wykluczyć, że wyewoluuje na fachowca jeszcze znakomitszego.

Powodów do powątpiewania w jego wszechkompetencję ubywa, ale wciąż istnieją. Sceptycy zastanawiają się, czy portugalski trener nie stosuje metod zbyt ekstremalnych, by zadziałały na dłuższym dystansie czasu. Materiału do badań brakuje. W Benfice i Uniao de Leirze Mourinho pracował kilka miesięcy. Z Porto powygrywał w dwa sezony wszystko i zwiał do luksusów angielskiej Premier League. Z londyńską Chelsea powygrywał "tylko" prawie wszystko, więc został wygnany przez Romana Abramowicza wkrótce po rozpoczęciu sezonu czwartego. Z mediolańskim Interem znów powygrywał wszystko w dwa sezony, więc podjął wyzwanie wydźwignięcia z chronicznego kryzysu Realu. W Madrycie minęły właśnie dwa sezony, a tam czas płynie szybciej i trener też zużywa się szybciej.

Mourinho wszędzie zwycięża, a po jego odejściu wszędzie drużyny prędko obracają się w zgliszcza, jakby ktoś podkładał w szatniach kilogramy trotylu. Piłkarze się buntują, bojkotują kolejnych trenerów, łamią się i chorują, w ich ociężałych ruchach czytamy, że odechciało im się żyć. Moim zdaniem zapadają na depresję ze względu na więź, która połączyła ich z Portugalczykiem (osieroceni nie umieją zaakceptować żadnego nowego szefa), inna hipoteza głosi, że przechodzą oczywistą reakcję fizjologiczną - przez dwa lata utrzymywali organizmy w stanie ponadnormalnego pobudzenia, więc organizmy odmawiają dalszego posłuszeństwa. Organizmy krańcowo wyeksploatowane również dlatego, że Mourinho nie lubi ani pozwalającej odetchnąć rotacji w składzie, ani utrzymywania przesadnie rozbudowanej kadry.

Miałby być ten trener osobliwą wariacją energetycznego wampira. Piłkarzy uwodzić, rozkochiwać w sobie na zabój i inspirować do szaleńczej pracy, lecz równocześnie wysysać z nich moce fizyczne i mentalne, wykorzystywać ich potencjał do cna, porzucać w stanie wycieńczenia. Odurzeni nie zauważają, że jego zęby tkwią w ich szyjach, dlatego po rozstaniu wytrzymalsi biegają na ostatnim oddechu, a wrażliwszych kosi kontuzja za kontuzją.

Przed madrycką supergrupą wspaniała okazja, żeby wszelkie podejrzenia skompromitować. W lidze hiszpańskiej giganci mają niespotykaną nigdzie indziej przewagę nad rywalami - zwłaszcza na swoich stadionach, wyjąwszy El Clásico Barca i Real w minionym sezonie 33 mecze u siebie wygrali i trzy zremisowali - ale też muszą zachować szczególne skupienie, bo nawet odosobniona wpadka może drogo kosztować. Podkomendnym Mourinho nie wolno zatem zwolnić, zwyciężanie bez wytchnienia to nadal wyższa konieczność.

Tymczasem świeżej krwi Mourinho do szatni nie wstrzyknął. Ani kropli. W szeroko pojętej europejskiej czołówce tylko Real nie kupił dotąd nikogo. A nawet jeśli sfinalizuje wreszcie transfer upragnionego Luki Modricia, to generalnie teren będzie musiał zdobywać oddział tych samych ludzi. Czy już w niedzielę skoczyli do gardeł piłkarzy Valencii, nie wiem, spisuję felieton jeszcze przed madrycką inauguracją sezonu. Słyszałem tylko ich bossa zwierzającego się w telewizji, że czuje się, jakby dopiero rozpoczynał karierę. I że jego zdaniem rządzi najmocniejszą drużyną na kontynencie. I że pożąda jubileuszowego, dziesiątego Pucharu Europy dla Realu, a swoich piłkarzy uważa za naturalnych faworytów wszystkich rozgrywek, w których występują. Mourinho znów poczuł krew.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.