Premier League. Everton - Mistrzowie drugiego planu

Prezes będący wzorem cierpliwości i mający dobrą rękę do trenerów. Skromny i sympatyczny menedżer, zmieniający styl drużyny na jeden z piękniejszych w Anglii. Arcyciekawa grupa piłkarzy: kupionych tanio, wypożyczonych lub wychowanych, bo klub do bogatych nie należy. O Evertonie, rywalizującym w derbach z Liverpoolem także o miejsce w Lidze Mistrzów, pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny". Multirelacja z meczów w Anglii Z Czuba i na żywo od godz. 20.30 w Sport.pl i aplikacji Sport.pl Live na telefony.

 

Powodów, dla których mamy do czynienia z najciekawszym od lat sezonem Premier League jest mnóstwo. Osierocony przez Aleksa Fergusona Manchester United wciąż z dala od czołówki. Odrodzony Arsenal na pierwszym miejscu w tabeli. Tuż za Kanonierami ultraofensywny Manchester City, gdzie Manuel Pellegrini wystawia dwójkę supersnajperów, i Chelsea, prowadzona znów przez Jose Mourinho. Kolejny duet świetnych napastników grający w odmienionym Liverpoolu. W Tottenhamie, który zwolnił Andre Villas-Boasa, Tim Sherwood wygrywa mecz za meczem dzięki wyciągniętemu z rezerw Adebayorowi. W dole tabeli tłok: na szesnaście kolejek przed końcem zagrożonych spadkiem jest jedenaście drużyn. I last but not least - Everton: jak zwykle wysoko, co jak zwykle przyjmuje się nie bez zdziwienia.

Wszystkie sztuki Billa Kenwrighta

Niby David Moyes powinien nas do tego przyzwyczaić, ale epoka Davida Moyesa już się skończyła. Pracował tu przez jedenaście lat, przy minimalnym budżecie, według zgodnej opinii fachowców działając cuda (League Managers Association trzykrotnie wybierała go w tym czasie na trenera roku) i raz zdobywając nawet czwarte miejsce, dające prawo gry w eliminacjach Ligi Mistrzów. Wychował Wayne'a Rooneya i wypromował wielu reprezentantów kraju, np. znalezionych w niższych ligach Phila Jagielkę, Leightona Bainesa i Joleona Lescotta. W ogóle imponował transferowym nosem: zwykle kupował tanio, a zawodnicy przezeń sprowadzeni (Tim Cahill, Mikel Arteta, Steven Pienaar, Marouane Fellaini...) stawali się gwiazdami Premier League. Everton płacił piłkarzom jak drużyna broniąca się przed spadkiem, ale w ligowej tabeli lądował zwykle w okolicach szóstego miejsca.

Wiele z sukcesów ery Moyesa było zasługą klubowego prezesa Billa Kenwrighta, który zanim na dobre zajął się futbolem, odnosił sukcesy jako aktor (m.in. w popularnym pod koniec lat 60. serialu "Coronation Street"), producent teatralny i filmowy, a nawet... piosenkarz . Na mecze Evertonu chodził od dziecka, w klubowym zarządzie jest ponad ćwierć wieku, stopniowo przejmując coraz więcej odpowiedzialności i nieustannie zmagając się z brakiem środków. Żeby cokolwiek osiągnąć w klubie, gdzie budowany jeszcze w XIX wieku stadion nadaje się do gruntownej przebudowy, wpływy od sponsorów są umiarkowane i gdzie jak tylko pojawia się gwiazda większego formatu, natychmiast zgłaszają się po nią potentaci (patrz: historia Rooneya, który odszedł do MU, Gravesena, który wylądował w Realu, Artety, który przeszedł do Arsenalu, ale także Jacka Rodwella, Lescotta i Fellainego, za których udało się w sumie wziąć ponad 60 milionów funtów), naprawdę trzeba się nie lada nagimnastykować. I mocno stąpać po ziemi: ani nie żądać zbyt wiele, kiedy zespół nagle wystrzeli w górę tabeli, ani nie stracić nerwów, gdy notuje serię marnych wyników (za czasów Moyesa Everton często powoli się rozpędzał, zaczynając sezon od kiepskiej gry i porażek). W ciągu tych jedenastu lat stabilności w Evertonie taki Tottenham np. zdążył zwolnić ośmiu menedżerów...

Bill Kenwright nie jest multimilionerem z dalekiego kraju, nie myśli - jak właściciele Cardiff czy Hull - o zmianie barw czy nazwy zespołu, żeby nadać mu bardziej "globalny" charakter. Jest kibicem klubu, potrafiącym piłkarską pasję łączyć z finansową trzeźwością. Kiedy jego podwładni nie skonsultowali należycie z fanami modyfikacji klubowego herbu, doprowadził do zmiany decyzji i w przyszłym sezonie mamy ponownie obejrzeć na nim - obok XVIII-wiecznej wieży, w której przetrzymywano miejscowych pijaków - łacińskie motto. O klasie Kenwrighta najwięcej mówi zresztą jego wspaniałe, emocjonalne przemówienie na stadionie Liverpoolu, wygłoszone podczas tegorocznych obchodów rocznicy tragedii Hillsborough . Hołd, złożony zmarłym kibicom największego rywala oraz walczącym o ich dobre imię rodzinom, a także aplauz tych ostatnich, z perspektywy wielorako podzielonej Polski wydaje się czymś nie do pomyślenia.

Udana ewolucja Roberto Martineza

Kiedy Kenwright rozważał powierzenie drużyny Davidowi Moyesowi, zaprosił go na całonocną rozmowę, której przysłuchiwała się żona prezesa, i - jak wspominali potem - to w gruncie rzeczy ona podjęła decyzję o zatrudnieniu niezbyt jeszcze doświadczonego szkoleniowca Preston (kibice żądali kogoś z większym nazwiskiem). Przy wyborze kolejnego trenera Evertonu prezesowi doradzał... David Moyes. I tym razem decyzja nie była oczywista: pracujący od kilku lat w Wigan Roberto Martinez, choć chwalony za miły dla oka, techniczny futbol, nie zdołał utrzymać drużyny w Premier League. Everton Moyesa grał zdecydowanie prościej, ale imponował solidnością defensywy - Wigan Martineza popełniało w obronie karygodne błędy i mimo majowego triumfu w Pucharze Anglii, wielu miało wątpliwości, czy 40-letni Hiszpan nadaje się do tej pracy.

Dziś o wątpliwościach nikt już nie mówi. Pod Martinezem Everton przegrał tylko dwa razy, najmniej ze wszystkich drużyn Premier League. Nie tracąc solidności z tyłu, zespół zdecydowanie urozmaicił akcje ofensywne: jak na drużynę Martineza przystało (tak grały jego Swansea i Wigan), Everton dużo utrzymuje się przy piłce, ale kiedy trzeba, błyskawicznie przechodzi do ataku, opierając grę już nie tylko na dośrodkowaniach ze skrzydeł, którymi rozpędzają się boczni obrońcy, albo na długich piłkach do wysokiego i silnego napastnika, ale także na kreatywności i dryblingu szukającego sobie miejsca między liniami rywali 20-letniego Rossa Barkleya - jednej z rewelacji sezonu, typowanej już do wyjazdu z reprezentacją Anglii na mundial w Brazylii.

Klubu jak zwykle nie stać na transferowe szaleństwa: Roberto Martinez skorzystał z wyprzedaży w zdegradowanym Wigan, ściągając kilku dawnych podopiecznych (przede wszystkim Jamesa McCarthy'ego), a poza tym głównie wypożyczał: o obliczu drużyny, oprócz Barkleya, stanowią dziś najlepszy strzelec, Romelu Lukaku z Chelsea, Gerard Deulfoeu z Barcelony, a nade wszystko asekurujący pracę defensywy i mądrze rozdzielający piłkę Gareth Barry, niemieszczący się w składzie Manchesteru City. Everton, owszem, stracił Fellainiego, ale zdołał zatrzymać najlepszego dziś lewego obrońcę Anglii, znakomicie bijącego rzuty wolne i świetnie dośrodkowującego Leightona Bainesa, który mimo zainteresowania MU przedwczoraj podpisał nowy, czteroletni kontrakt. Kolejnym wypożyczonym napastnikiem jest Lacina Traore z Monaco. W sumie podczas pierwszego sezonu pracy Martineza mamy do czynienia z ewolucją, nie rewolucją, prowadzoną z wyczuciem, z zachowaniem stanowiących o obliczu Evertonu Moyesa duetów na skrzydłach (Baines-Pienaar po lewej, Coleman-Mirallas po prawej) i niezmienionej czwórki obrońców.

Derby o więcej niż dumę

Najjaśniejszym dotąd dniem nowej ery Evertonu było zwycięstwo na Old Trafford nad prowadzonym już przez Davida Moyesa Manchesterem United, po którym przyszedł także wyjazdowy remis z Arsenalem (Martinez, a także Gary Lineker porównywali po tamtym meczu Rossa Barkleya do Paula Gascoigne'a). Pierwsze spotkanie z Liverpoolem, na Goodison Park, zakończyło się remisem 3:3, a gospodarze byli kilkadziesiąt sekund od zwycięstwa. Dziś również można się spodziewać gradu goli: duet napastników Liverpoolu, Suarez-Sturridge, jest w wielkiej formie, z drugiej strony kontuzje zdziesiątkowały ich defensywę, której nie będzie ochraniał również niezdolny do gry Lucas Leiva. Gdyby mającemu także kłopoty z obsadą obrony Evertonowi udało się skorzystać z okazji, o szansach na Ligę Mistrzów zrobiłoby się głośniej - w tabeli oba zespoły dzieli zaledwie punkt.

A skoro mecz toczy się o dużo więcej niż lokalną dumę, oprócz bramek możemy się spodziewać również żółtych i czerwonych kartek. Warto przypomnieć, że jednym z tych, którzy spotkania z Evertonem nie zdążyli dokończyć, jest kapitan gospodarzy Steven Gerrard - wyrzucony z boiska w 1999 r., w ostatnich derbach, które Liverpool przegrał na własnym stadionie. David Moyes na Anfield nigdy nie wygrał, ale Roberto Martinez zwyciężał tu jako trener Wigan - oto jeszcze jeden powód, dla którego za Moyesem w Evertonie już się nie tęskni.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.