Villas-Boas zwolniony z Tottenhamu. Naiwność Portugalczyka czy niecierpliwość władz?

Andre Villas-Boas został zwolniony, a właściwie "w interesie obu stron" rozwiązał umowę z Tottenhamem. Co się stało z cudownym dzieckiem europejskiej myśli szkoleniowej, które jeszcze w wakacje odrzucało propozycje Realu i PSG? - pyta Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Jedno trzeba oddać władzom Tottenhamu: zadziałały błyskawicznie, oszczędzając Andre Villasowi-Boasowi powtórki z wielotygodniowej wędrówki na szafot, którą musiał odbywać przed dwoma laty jako podwładny Romana Abramowicza. Przynajmniej jego rodzina na tym skorzystała, wtedy bowiem, w ostatnich tygodniach pracy w Chelsea, w zasadzie nie opuszczał ośrodka treningowego: zamiast wrócić, jak Pan Bóg przykazał, do żony i dwójki małych dzieci, siedział do późna nad ekranem komputera, próbując ustalić, co poszło nie tak i szukając programów naprawczych, by w końcu przysypiać na japońskiej leżance w kącie gabinetu. Charakterystyczny obrazek pasujący do jego wizerunku: człowieka, który nade wszystko usiłuje piłkę nożną zrozumieć tak, jak rozumie się matematykę i mechanikę; ignorującego czynnik ludzki, a w efekcie kończącego jak gracz w "Football Managera", daremnie liczący na to, że jego taktyka musi w końcu zadziałać.

Uczeń wielkich mistrzów

Pod tym jednym względem nie umiał w porę skorzystać z nauk swoich wielkich nauczycieli, Bobby'ego Robsona i Jose Mourinho, którzy, choć każdy na swój sposób, potrafili ludźmi znakomicie kierować i - kiedy było trzeba - dostosowywali do nich odpowiednią taktykę, poświęcając wcześniejsze plany.

Z Robsonem zetknął się już jako szesnastolatek: mieszkał w tym samym apartamentowcu w Porto i któregoś dnia skorzystał z okazji, żeby wrzucić do jego skrzynki pocztowej (według innych wersji: wsunąć pod drzwi) dobrze udokumentowaną opinię przeciwko trzymaniu poza składem jednego ze środkowych napastników prowadzonego przez Anglika klubu. Doświadczony szkoleniowiec zainteresował się młodym, świetnie mówiącym po angielsku Portugalczykiem (babcia Villasa-Boasa pochodziła ze Stockport) i wkrótce dołączył go do klubowego sztabu, w którym pracował także - jako tłumacz Robsona - Jose Mourinho. Później Robson i Mourinho odeszli do Barcelony, ale kiedy ten drugi wrócił do Porto już jako trener, powierzył Villasowi-Boasowi zadanie obserwowania kolejnych rywali. Tę samą funkcję AVB otrzymał w Chelsea, gdzie doprowadził do doskonałości Departament Obserwacji Przeciwnika, później podobny zaczął budować w Interze, ale miał już wtedy poczucie, że może szefowi zaoferować więcej, niż ten chce wziąć, np. pracę w charakterze asystenta. Kiedy spotkał się z odmową, poszedł na swoje: najpierw wyprowadził na 11. miejsce w tabeli skazywaną na spadek z ligi portugalskiej Academicę, a potem w Porto odbudowywał drużynę po odejściu Raula Meirelesa i Bruno Alvesa.

Roczny pobyt w Porto, od którego wszystko się przecież zaczęło, okazał się najlepszym w krótkiej karierze Villasa-Boasa: pracując z Hulkiem, Falcao czy Moutinho, nie przegrał ani jednego meczu w lidze, zdobył mistrzostwo, puchar i superpuchar kraju, a w końcu wygrał także Ligę Europejską. Odmłodził kadrę, nauczył ją ustawienia 4-3-3 i gry wysoko ustawioną linią obrony, przy której uparte trwanie w obu angielskich klubach ostatecznie kosztowało go pracę.

Wtedy jednak nikt nie mówił o uporze i braku elastyczności. Latem 2011 roku nazwisko Andre Villasa-Boasa było na ustach całej piłkarskiej Europy i z perspektywy zatrudniającego go wówczas Romana Abramowicza wydawało się wyborem równie oczywistym, co siedem lat wcześniej Mourinho.

Nauczyciel wielkiego piłkarza

I w Chelsea, i w Tottenhamie AVB padł ofiarą podobnych okoliczności: zbyt dużo zmian do przeprowadzenia w zbyt krótkim czasie, zbyt niecierpliwy właściciel, zbyt nieprzychylne media, ale także zbyt sztywne podejście do taktyki.

Były oczywiście różnice: w Chelsea musiał radzić sobie z buntem starzejącej się "grupy trzymającej władzę", która pamiętała go jeszcze jako noszącego za Mourinho płyty w prezentacjami ("Mr DVD", mówili, zniekształcając jego inicjały): Johna Terry'ego, Franka Lamparda, Petra Cecha i Ashleya Cole'a. "Wyobrażacie sobie, że on mi mówił, jak mam grać?!" - miał się żalić po zwolnieniu Villasa-Boasa ten ostatni. W Tottenhamie jednak wyposzczeni taktycznych pogadanek za czasów Harry'ego Redknappa młodzi piłkarze oczekiwali, że ktoś im wreszcie powie, jak mają grać, a w późniejszych miesiącach stali po stronie nowego trenera w przekonaniu, że mają od kogo się uczyć. Media nagłaśniały jego napięcia z Emanuelem Adebayorem albo wypożyczonym do QPR lewym obrońcą Benoit Assou-Ekotto, ale generalnie problemów z piłkarzami nie miał: do ostatnich chwil bronili go wszyscy zapytani. Z madryckiego oddalenia komplementował go nawet Gareth Bale, którego eksplozja talentu stała się paradoksalnie jedną z najważniejszych przyczyn obecnego kryzysu drużyny.

Zbyt dużo zmian w zbyt krótkim czasie... W Chelsea miał odmłodzić drużynę i zaczął to robić bez wystarczającej delikatności: zbyt, chciałoby się powiedzieć, merytorycznie, a za mało empatycznie - ale przecież odciskając jakieś piętno na zespole, w którym za jego krótkiej kadencji zaczęli błyszczeć Juan Mata i będący dziś rewelacją Liverpoolu Daniel Sturridge. W Tottenhamie musiał poradzić sobie najpierw z odejściem Luki Modricia i Rafaela van der Vaarta, potem - po najlepszym sezonie tego klubu w historii jego występów w Premier League (zajęli wprawdzie piąte miejsce, o włos za Arsenalem, ale nigdy wcześniej nie zdobyli aż tylu punktów) - wspomnianego Bale'a, po odejściu tego ostatniego zaś - z wkomponowaniem w zespół siedmiu sprowadzonych na jego miejsce piłkarzy. Do tego potrzeba czasu, także czasu na eksperymenty i klęski, na co i w Chelsea, i w Tottenhamie przyzwolenia nie było.

Sprawa Bale'a zasługuje, rzecz jasna, na osobny akapit. Kiedy Villas-Boas zaczynał pracę z Walijczykiem, był on po prostu piekielnie szybkim lewoskrzydłowym, z którym wszakże przeciwnicy nauczyli się już radzić. W styczniu 2013 r., sfrustrowany niekorzystnym rozwojem wypadków podczas wyjazdowego meczu z Norwich, trener Tottenhamu zdecydował się przestawić go do środka, dając równocześnie taktyczną swobodę. Efekt był zabójczy: Bale niemal samodzielnie ciągnął Tottenham w walce o awans do Ligi Mistrzów. Z każdym kolejnym golem zwracając coraz większą uwagę Florentino Pereza - ale (pamiętamy, jak po fantastycznym golu podczas meczu z West Hamem popędził do ławki rezerwowych i rzucił się w ramiona Villasa-Boasa) lojalnie przyznając, komu zawdzięcza eksplozję talentu.

Czas, czas, czas

Gdyby miesiąc temu ktoś powiedział, że Andre Villas-Boas zostanie zwolniony, zgodnie pukalibyśmy się w czoło. Na listopadowy mecz z Manchesterem City Tottenham jechał jako zespół o najlepszej obronie w Premier League, po dziewięciu spotkaniach tego sezonu mówiliśmy o najlepszym starcie drużyny w dziejach angielskiej ekstraklasy, nieco ponad miesiąc temu Koguty były o włos od pozycji wicelidera. Później zdarzyła się wprawdzie kompromitująca, ale przecież zrozumiała jakoś porażka 6:0 na Etihad Stadium (mecz został przegrany w 14. sekundzie, kiedy katastrofalny błąd popełnił bramkarz Hugo Lloris, później MC mogło już grać w szybkim ataku, a jak to robi - przekonał się właśnie przewodzący w tabeli Arsenal, który również stracił tu sześć goli), jednak po niej piłkarze i trenerzy Tottenhamu zdołali się pozbierać: zremisowali u siebie z MU, wygrali dwa wyjazdowe mecze z Sunderlandem i z Fulham, a następnie rozgromili w Lidze Europejskiej Anży Machaczkała. Przed niedzielnym meczem z Liverpoolem Andre Villas-Boas znów patrzył w górę tabeli, korzystny wynik niwelowałby stratę do wicelidera do trzech punktów - cel, wyznaczony na ten sezon, czyli awans do Ligi Mistrzów, był na wyciągnięcie ręki.

Nawet dziś strata do drugiego miejsca wynosi zaledwie sześć punktów, a statystyki mówią, że tak dobrego trenera Tottenham nie miał od niepamiętnych czasów: 55 wygranych w 80 meczach przy 16 porażkach daje wynik, jak na standardy tego klubu, rewelacyjny; gdyby liczyć tylko Premier League - 54 proc. zwycięstw to najlepsza średnia wśród szkoleniowców tego klubu od 21 lat.

Kiedy został zwolniony, odezwały się wreszcie głosy w jego obronie (wcześniej - jak pisałem niedawno dla Sport.pl - dziennikarze raczej nie szczędzili mu krytyk, w dużej mierze zresztą z przyczyn pozamerytorycznych czy wręcz klasowych). Jeden z najrozsądniejszych komentatorów sytuacji w Premier League Gary Neville pisał na Twitterze o szaleństwie, jakie ogarnęło właścicieli Tottenhamu i o tym, że na wkomponowanie w drużynę tylu nowych zawodników potrzeba czasu, czasu i jeszcze raz czasu - coś jak z politykami, których w dojrzałych demokracjach rozlicza się przecież co 4-5 lat, a nie co kilkanaście miesięcy. Davida Moyesa, który jako trener Manchesteru United ma przecież wyniki gorsze niż Villas-Boas, a który objął drużynę wygrywającą dopiero co - i to z ogromną przewagą - mistrzostwo Anglii, nikt przecież z pracy nie zwalnia...

Wysoka cena wysokiej linii

Czy to wszystko znaczy, że Andre Villas-Boas jest bez winy? Oczywiście nie: zarząd Tottenhamu rzeczywiście mógł mieć powody do niepokoju i bez kompromitujących klęsk z MC i Liverpoolem. Zespół stwarzał wprawdzie masę okazji i oddawał mnóstwo strzałów, ale rzadko potrafił zamienić je na bramki. Kupiony za 26 milionów funtów Roberto Soldado nie dostawał podań od pomocników, których akcjom brakowało dynamizmu: ot, zwykle holowali piłkę pod pole karne rywala, ale zanim się przed nim znaleźli, natrafiali na mur złożony z dziewięciu zawodników. Przed rokiem w sytuacjach tego typu pomagał Bale, ale sprowadzony na jego miejsce za 30 milionów Erik Lamela wciąż zaczynał mecze z ławki, a Villas-Boas tłumaczył, że niemówiący po angielsku Argentyńczyk przeżywa na Wyspach kulturowy szok.

W meczach z najlepszymi, jak MC czy Liverpool, wyglądało z kolei na to, że AVB nie jest świadom zagrożenia: nie ustawia taktyki pod rywala, a zwłaszcza nie uczy się na błędach. Jasne: można uznać porażkę z City za wypadek przy pracy, ale już klęski z Liverpoolem wytłumaczyć w ten sposób nie można, zwłaszcza że Tottenham wyszedł na to spotkanie z tą samą samobójczą strategią, ustawiając swoją nieruchawą (zgoda: zdziesiątkowaną kontuzjami...) obronę na połowie boiska i pozbawiając ją asekuracji ze strony drugiej linii. Jedyne, co mieli do zrobienia w tym meczu Henderson, Coutinho czy Suarez, to kopiowanie zachowań Yayi Toure, Nasriego czy Aguero sprzed kilku tygodni. Na wiele sposobów można by bronić AVB, ale gra wysoką linią przeciwko napastnikowi takiemu jak Suarez - będącemu u szczytu formy i opierającemu swoją grę na szybkich wybiegach za plecy obrońców - usprawiedliwić się nie daje. Oto, czego np. nauczył się Jose Mourinho jako trener Realu po pierwszych klęskach z Barceloną: przestał iść na wymianę ciosów, trzymał gardę i... przynajmniej remisował.

Władzom klubu nie podobało się także to, że Villas-Boas, skoro już nie może liczyć na gole Soldado i Defoe'a, nie sięga po Adebayora. I to, że w ostatnim czasie zbyt często wdawał się w konflikty z dziennikarzami. Osobnym tematem, niejako tradycyjnym dla brytyjskiej prasy, były relacje między trenerem a dyrektorem sportowym klubu Franco Baldinim. Oficjalnie AVB mówił wprawdzie w czasie wakacji, że marzył o sprowadzeniu do klubu fachowca tej klasy, a potem wszyscy widzieliśmy efekty jego pracy: sprawnie wydane 107 milionów funtów na transfery, pytanie jednak, na które po klęsce z Liverpoolem Villas-Boas nie chciał odpowiedzieć, brzmiało: czy Chadli, Lamela, Eriksen byli piłkarzami, których sobie życzył. Przy całym braku sympatii angielskich dziennikarzy dla Portugalczyka są też publicyści kwestionujący sposób rządzenia klubem przez Daniela Levy'ego, któremu kasa, owszem, zawsze się zgadza, ale w który w liczbie zwalnianych menedżerów zaczyna gonić Romana Abramowicza.

Za dużo polityki

Bilans tej historii nie będzie prosty: na jednej szali niewątpliwa taktyczna naiwność w meczu z Liverpoolem, która przyszła zbyt szybko po klęsce z Manchesterem City, z drugiej - porażająca niecierpliwość władz klubu, w którym (jak mówił wyrzucony przed Villasem-Boasem Harry Redknapp) jest "za dużo polityki". Zwalniać trenera w takim tempie, kiedy tyle się w niego zainwestowało - niewielu prezesów tak potrafi.

Wciąż zaledwie 36-letni Andre Villas-Boas się uczy. W Chelsea nauczył się, że nawet najlepsza taktyka zawiedzie, jeśli nie będzie miał wsparcia piłkarzy. W Tottenhamie mógł się nauczyć, że wsparcie piłkarzy nie wystarczy, jeśli nie będzie potrafił potraktować taktyki bardziej elastycznie. W obu klubach: że czas jest luksusem, który w Premier League dają chyba tylko w Manchesterze United i Arsenalu. Następnej pracy z pewnością będzie szukał poza Wyspami, gdzie wciąż ma świetną markę (wróci do Porto?) - chyba że, jak zapowiadał w wakacje, zdecyduje się spełnić dawne marzenia i wystartować w rajdzie Dakar.

A kibice Tottenhamu? Patrzą na listę potencjalnych następców (Jürgen Klinsmann, Guus Hiddink i Fabio Capello nierealni, Michael Laudrup niezainteresowany, Glenn Hoddle zainteresowany, ale, delikatnie mówiąc, nieprzekonujący, Tim Sherwood tymczasowy i bez widoków na przyszłość) i czują dziwny spokój. W gruncie rzeczy świat odzyskał swój porządek: lepiej już było i prędko nie będzie. Taki klub.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.