Premier League. Wstrząśnienie piłki, czyli jak Lloris zemdlał i grał dalej

Bramkarz Tottenhamu Hugo Lloris po zderzeniu z napastnikiem Evertonu stracił na chwilę przytomność, ale podniósł się i dograł mecz do końca. Fakt, że mu na to pozwolono, powinien być uderzeniem na trwogę dla całego świata sportu - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

W 84. minucie meczu Everton - Tottenham rozpędzony napastnik gospodarzy Romelu Lukaku wpadł na mającego już piłkę w rękach bramkarza gości. Uderzony kolanem w policzek Hugo Lloris stracił przytomność. Na boisku natychmiast pojawili się lekarze, przyniesiono nosze, ale piłkarz powoli usiadł, a następnie wstał, po czym oznajmił zdumionym ratownikom, że... odmawia zejścia z boiska. Przez kilkadziesiąt sekund obserwowaliśmy zdumiewające sceny: przy linii bocznej stał już gotowy do gry rezerwowy bramkarz Brad Friedel, ekipa medyczna, kapitan drużyny i pozostali piłkarze namawiali bramkarza, żeby nie ryzykował, ten zaś upierał się, że zostanie i ostatecznie postawił na swoim. Ba: w ciągu kolejnych minut meczu kilkakrotnie udanie interweniował. Po meczu jednak wyznał trenerowi, że incydentu z Lukaku nie pamięta. Bohater?

Zespół drugiego uderzenia

Moim zdaniem człowiek kompletnie nieodpowiedzialny, któremu Andre Villas-Boas nie powinien pozwolić na taką brawurę. Adrenalina w trakcie meczu często oszukuje; piłkarze w boiskowym zapamiętaniu nie czują bólu. W przypadku urazów głowy jednak nie ma żartów, a skutki wstrząśnień mózgu bywają odczuwane nawet po latach. W tymże Tottenhamie grał kiedyś obrońca Dean Richards, który nieustannie skarżył się na migreny - lekarze nie potrafili ich zrozumieć, podejrzewali infekcje uszu i dopiero kiedy piłkarz zakończył karierę, a potem przedwcześnie zmarł, okazało się, że jego dolegliwości można przypisać setkom mikrouszkodzeń mózgu, biorących się z uderzeń piłki głową.

Oczywiście Lloris nie wyszedł ze zderzenia z Lukaku z pękniętą czaszką, jak w 2006 roku Petr Cech po uderzeniu kolanem Stephena Hunta w meczu z Reading - mimo wszystko jednak on, a także odpowiedzialny za jego zdrowie sztab medyczno-szkoleniowy Tottenhamu ryzykował bardzo wiele. Przed dwoma laty w Anglii zmarł 14-letni rugbysta, Benjamin Robinson: jako przyczynę zgonu orzeczono tzw. zespół drugiego uderzenia.

Mówimy tu o schorzeniu, do którego dochodzi w przypadku, gdy osoba, która nie wyleczyła całkowicie wcześniejszego urazu, doznała drugiego, równie poważnego. W medycynie opisano je na przykładzie innego sportowca - młodego futbolisty amerykańskiego. Człowiek, który kilka dni po incydencie, uspokojony dobrymi wynikami tomografii, wziął udział w rozgrzewce, doznał zapaści i po wielotygodniowym leczeniu stał się przykutym do wózka inwalidą.

Pięć dni czy pięć minut

Zdaniem lekarzy w razie jakiegokolwiek podejrzenia urazu mózgu nie wolno pozwolić sportowcom na powrót do gry. Oto, dlaczego pomocnik Arsenalu Matthieu Flamini nie zagrał przed dwoma tygodniami w meczu z Borussią: kilkadziesiąt godzin wcześniej zderzył się głowami z piłkarzem Norwich, a Arsene Wenger mówił wówczas o regule wyłączającej zawodnika na pięć dni. Oto, dlaczego także Damien Perquis po wczorajszym zderzeniu z Fabrice'em Olingą będzie musiał odpocząć od gry. Zgodnie z obowiązującymi do niedawna przepisami International Rugby Board, każdy zawodnik uprawiający tę - również narażającą na kontuzje głowy - dyscyplinę, w przypadku podejrzenia o wstrząśnienie mózgu powinien zejść z boiska i dostać tydzień wolnego. Jeszcze dawniej były to trzy tygodnie.

Dan Roan z BBC opisuje , jak słynny niegdyś irlandzki zawodnik, dziś lekarz Barry O'Driscoll rezygnuje z zasiadania w International Rugby Board po tym, jak ta instytucja zmienia przepisy i postanawia, że rugbysta ze wstrząśnieniem mózgu może wrócić do gry już po pięciu minutach, jeśli uzyska akceptację lekarzy. W tekście mowa o sportowcach, którzy dogrywają zawody, mimo iż nie wiedzą, jaki jest wynik i nie potrafią powiedzieć, co właściwie grają. Oraz o kolejnych schorzeniach, np. chronicznej encefalopatii pourazowej, na którą skarżą się przecież nie tylko bokserzy, ale np. hokeiści i zawodnicy futbolu amerykańskiego.

Jeździec bez głowy

Bramkarza Tottenhamu, w związku z jego ryzykowną grą na i poza granicą pola karnego (wysoko ustawiona linia defensywy zmusza go często do reagowania jak ostatni obrońca), niejeden nazywa "jeźdźcem bez głowy". Nie jest mi jednak do żartów.

Na ile możemy to dziś ocenić, Llorisowi podczas meczu z Evertonem nic się nie stało - paradoksalnie boisko musiał opuścić Lukaku, którego noga nie wytrzymała zderzenia z twarzą francuskiego bramkarza. Co nie zmienia faktu, że incydent z jego udziałem powinien być dla dbających o kształt współczesnej piłki uderzeniem na alarm. W tumulcie na Goodison Park lekarze nie byli przecież w stanie tak naprawdę ustalić czegokolwiek.

Dbając o widowisko, emocje, wynik, zapomina się o zdrowiu - to jedna z reguł w tym "męskim" sporcie, gdzie niejednego kontuzjowanego nazywa się "płaczką". Przepisy Premier League mówią wprawdzie, że piłkarz, który podczas meczu lub treningu doznał urazu głowy, powinien zejść z boiska i nie wracać, dopóki lekarz mu na to nie pozwoli - widać jednak, że w tym świecie nikt się przepisami nie przejmuje. W przypadku Llorisa zgody lekarza przecież nie było. "Sport to zdrowie", dawno to zdanie nie brzmiało równie idiotycznie...

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.