Javier Zanetti - Superman niewidzialny

Tajemnicę jego sportowej długowieczności, którą wypada już powoli zacząć mylić z nieśmiertelnością, ujawniła niegdyś żona Paula. Cytuję z pamięci, szło to mniej więcej tak: Javier Zanetti jest patologicznym śpiochem, zdolnym położyć powieki w każdych warunkach, nie ożywi go żadne stężenie decybeli, żaden zapach, żadne temperatury soplowato ujemne ani rozpalająco dodatnie. Lapidarnie tłumacząc: po mistrzowsku wypoczywa. Czy potrzebuje przyjąć specjalną, ulubioną pozę, żona nie zdradziła, ale sądząc po jego zdrowiu, śpi jak koń, na stojąco.

Porwały was intymne sekrety kapitana Interu? Jesteście poruszeni? Witajcie w domu najwybitniejszego futbolisty pośród tych, którzy nie zapadają w pamięć. Reality show oparte na codzienności Argentyńczyka miałoby niepowtarzalną szansę, by ustanowić absolutny rekord wszech czasów, rekord niemożliwy do pobicia przynajmniej do następnej rewolucji w statystyce - mianowicie już w inauguracyjnym tygodniu emisji dobiłoby do okrągłego zera widzów. Ostatni odcinek wyglądałby jak pierwszy. Nasz bohater prowadziłby się wzorowo, wciąż byłby domatorem, wiódł żywot w rytmie medytacyjnym, bez incydentalnych choćby ekscesów, zawsze by pamiętał, że codzienną mszą atlety winna być nienerwowa regeneracja sił.

Za co opatrzność wynagradza go życiem wiecznym na długo przed zejściem pod ziemię. Jeśli bowiem Zanetti, który w sierpniu ukończy 37 lat, przez blisko cztery pełne sezony nie opuszcza ani jednej (!) kolejki w lidze włoskiej, to nie wykazuje odporności niewiarygodnej u gracza z metryką oldboja. On wykazuje odporność niewiarygodną u gracza w dowolnym wieku, spotykaną jedynie u nielicznych bramkarzy, których meczowa aktywność sprowadza się głównie do spacerów i pokrzykiwania na obrońców.

W niezapadaniu w pamięć Zanetti przez całą karierę wytrwale się doskonali. W zamierzchłym wieku XX sunął jeszcze na bramkę chętnie i zdołał co parę tygodni albo miesięcy rąbnąć gola (nawet w finale Pucharu UEFA), w stuleciu obecnym nie przebił się do bramki przez bite cztery lata. Ostatnio rzadko choćby kopie w jej kierunku, nie wymyśla również tych specjalnie cenionych, poprzedzających snajperską ekstazę podań, które buchalterzy zliczają jako asysty. Ani podań schowanych jeszcze głębiej, których buchalterzy w ogóle nie zliczają, lecz oko wytrawnych znawców je wyławia, bo są genialne i dzięki nim kopnięcia następne, też nieuchronnie prowadzące do gola, stają się już odbębnianiem formalności.

Zanetti, antyteza futbolowej wirtuozerii. I wirtuozerii tępiciel. Dajcie mu Leo Messiego, a stanie po drugiej stronie lustra. Fenomenalnego rodaka sprowadził na ziemię w Lidze Mistrzów dwukrotnie, choć oczywiście pomogli mu koledzy - solowych popisów Javier z zasady unika. Jeśli w Messim widzimy zniewalające każdym balansem ciała bóstwo, to jego rodaka powinniśmy uznać za wysłannika sił ciemności, który bóstwa uczłowiecza.

Seksapilu w nim tyle, że wołają na niego "Traktor" - co może brzmi nieco ponętniej niż "Pług", ale nadal słabo rymuje się z artystycznymi pseudonimami gwiazd i gwiazdek popkultury. Specjaliści od retuszowania wizerunku, usiłujący wizerunek sprzedać w mediach, uciekliby do klasztoru albo jeszcze dalej - na emigrację wewnętrzną - gdyby usłyszeli, jak Zanetti z pasją opowiada o życiowej filozofii i doświadczeniach młodości: "W dzieciństwie pomagałem tacie, który był murarzem. Nauczyłem się, że dom budujesz powoli, cegła po cegle". Opowiada o cegłach Argentyńczyk niezmiennie od kilkunastu lat i nawet fryzury przez ten czas nie zmienił. Gdy wypytywałem Włochów o zajmującą anegdotę na jego temat, usłyszałem tylko jedną rzecz szokującą - otóż doznał on kiedyś odczuwalnego urazu, bodaj mięśniowego, ale doznał go zbyt dawno, by ktokolwiek pamiętał, co go bolało.

Na murawie nasz antybohater nie zajmuje się niczym, co rzuca się w oczy, co nadają w migawkach z meczów albo serwisach informacyjnych. Unika nie tylko figur ofensywnych - co u piłkarza obronnego naturalne - lecz też wszelkich epizodów, w których piłka nożna z dzieła zbiorowego zmienia się w indywidualne.

Na żółtą kartkę naraża się sędziemu raz na wiele tygodni, w sezonie 2007/2008 nie naraził się - niech wejdą chóry anielskie, dlaczego ciągle milczą?! - wcale. Czerwoną kartkę, jak chcą archiwa, w karierze dostał, ale dostał ją jeszcze w poprzednim stuleciu i niesłusznie. Przepisy łamie rzadko, to raczej jego rywale traktują z buta - faulują go częściej niż on ich. Oto defensywny pomocnik inny niż wszyscy, oto Leon Zawodowiec, który nigdy nie nacisnął spustu - patrzcie i nie dajcie sobie wmówić, że odwalać czarną robotę znaczy odwalać robotę brudną. A Zanetti jeszcze przyjmuje dowolne zlecenie, sprzątnie kogo trzeba na lewej bądź na prawej flance, w obronie i pomocy, na samiutkim środku boiska też. Traktor? Może prędzej kombajn?

Jego wspaniałość niełatwo sprzedać, kupują ją głównie ci, którzy śledzą każdy Zanettiego krok i kochają sport w stanie czystym - niekiedy chropowaty, oskrobany z cyrkowej obudowy, wylewającej się z rozmigotanych telewizorów i rozjazgotanych brukowców. Oni doceniają Argentyńczyka bezwarunkową lojalność względem barw, wydolność bez dna, czują potrzebę pomacania jego członków, by upewnić się, że nie powtykał sobie w tułów kończyn ze stali. Jak namalować plakat z 700 meczami, które zagrał dla Interu? Kto wyreżyseruje scenariusz o sportowcu tak przyzwoitym w walce, że nie ma żadnych wrogów? Że rywale dzielą się na szanujących go i czołobitnie wielbiących, bo nigdy nie atakuje z tyłu, by zrobić im z achillesów jesień średniowiecza, nie miewa napadów brutalności ani wściekłości, nie prowokuje ani nie obraża? Dowodów nie przedstawię, ale z podejrzeń się zwierzę - moim zdaniem nie wytrwałby Argentyńczyk tych wszystkich lat bez głębokich ran ciętych, kłutych i wygryzionych, gdyby przeciwnikom podświadomość nie szeptała, że akurat ten twardziel jest nietykalny, bo nawet gdy chce nam zrobić krzywdę, to zabiera piłkę z pielęgniarską ostrożnością.

Tej wiosny Zanetti, owszem, został wypchnięty na pierwszy plan. Opuścił mecz ligowy. Po trzech latach nieustającej harówki na chwałę nerazzurich niewyjaśnionym splotem okoliczności zebrał tyle upomnień, że musiał pauzować. A skoro już trafiło mu się zdarzenie niezwyczajne, wypadałoby je uwiecznić. Niestety, musimy ponowić pytanie - jak skomponować reklamowy spot opowiadający o występie, którego nie było?

Tak układała się Javierowi cała kariera. Dłubał sobie po cichu i na drugim planie, sam szukałem dobrej okazji, by obszerniej napisać o atlecie, którego bezbrzeżnie podziwiam, odkąd doznałem iluminacji i zorientowałem się, że istnieje. Poświęcał się Zanetti dla słynnego klubu, ale akurat dla tego, który wzdychał do międzynarodowych triumfów prehistorycznych, bo aktualniejszych, z ostatnich 40 lat, nie było pod ręką. Odsłużył Zanetti rekordowe 136 meczów dla drużyny narodowej, ale akurat dla tej, która wpadała w łapy trenerów nie wiedzących, co czynią. I ani nie poleciał na mundial poprzedni, ani nie poleci na mundial następny. Dziękujemy ci, boski Diego, za kolejne mistrzostwa okaleczone.

Przed półfinałowym rewanżem Interu w Barcelonie obawiałem się, że sędzia na Camp Nou też się zatraci, machnie Zanettiemu żółtą kartką, a ta wykluczy upomnianego z finału. To byłoby podsumowanie kariery w pewnym sensie logiczne - jeśli nie wbijasz się w pamięć milionów, to lepiej unikaj szlagierów, na które patrzą milionów setki. Na szczęście byliśmy świadkami podsumowania sprawiedliwego. Nabiegał się Zanetti jak nikt, biegł w koszulce Interu przez długie 63 000 minut bez doliczonego czasu gry, aż dobiegł. On, kapitan, podnosi Puchar Europy, on składa na relikwii pierwszy pocałunek, w niego strzelają i wysyłają go na czołówki gazet wszyscy fotoreporterzy. Zanetti przestał być niewidzialny.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.