Liga Mistrzów. Real - Juventus 4:1. Smutny Buffon, wielki Ronaldo. Niby wszystko jak zwykle, ale finał - wyjątkowy

Gianluigi Buffon znów smutny, Real znów z Pucharem Europy, Cristiano Ronaldo znów wielki. Niby wszystko jak zwykle, a finał - wyjątkowy. Otwarty, z pięknymi golami.

Finałów się nie gra, finały się wygrywa? Finały się czasem bardzo pięknie gra. Jak ten. Włosi umieją się głównie bronić? Nie ci Włosi. Ci umieją prawie wszystko. Ale finałów wygrywać nie umieją.

Już siódmy raz Juventus zostaje z niczym, będąc tak blisko Pucharu Europy. Mimo że był wielki przez cały sezon, mimo że długo w finale to on prowadził grę, mimo że się podniósł po straconym golu na 0:1 i odrobił straty. Na bramkę Cristiano Ronaldo odpowiedział, na gola Casemiro już nie był w stanie.

Kiedyś Felix Magath z HSV szalonym strzałem z daleka rzucił na kolana wielki Juventus 1983. Teraz zrobił to Casemiro. Doskakując do wybitej poza pole karne piłki, uderzając tak, że piłka po piętach Samiego Khediry zakręciła i minęła Gianluigiego Buffona przy słupku.

Pierwszy gol Cristiano, w 20. minucie, był bardzo ważny. Pokazał, że nawet przyciśnięty do ściany Real, to ciągle Real - drużyna z taką wolą przetrwania i siłą rażenia, jakiej nie ma dziś nikt inny. Wystarczyło raz dobrze poprowadzić piłkę w kontrze, oddać ją Cristiano, on oddał ją Daniemu Carvajalowi, dostał z powrotem i zrobił swoje.

Ale dopiero gol Casemiro rozstrzygnął ten mecz w głowach piłkarzy. Wydawało się, że szala znów się wychyla na stronę Juventusu: wyrównali po golu Mario Mandżukicia przewrotką, godnym woleja Zinedine’a Zidane’a z Glasgow z 2002. Gorzej zaczęli drugą połowę, Real zaczynał atakować śmielej, ale tracił impet w polu karnym. I wtedy przyszedł cios Casemiro. 25-latka grającego ze spokojem trzydziestolatka, Brazylijczyka którego futbol wyciągnął z wielkiej biedy, piłkarza który miał nigdy nie wyskoczyć ponad poziom łatania dziur w pomocy. A w kończącym sezonie nabrał ochoty i na rozgrywanie, i włączanie się do ataku.

Casemiro nie zaczął tego finału dobrze. Ale mało kto w Realu zaczął. No może Toni Kroos, który popychał akcje do przodu, gdy nikt inny nie potrafił tego zrobić. To Juventus grał wtedy lepiej, ładniej atakował, szukał okazji do strzału, miał częściej piłkę. Isco nie mógł nabrać rozmachu, Marcelo, trzymany w szachu przez Daniego Alvesa, nie włączał się tak do ataków, jak przyzwyczaił.

A jednak to Real ma puchar po raz dwunasty. A Cristiano Ronaldo ma dwa finałowe gole, dzięki którym wyprzedził o jedną bramkę Leo Messiego i został znów królem strzelców Ligi Mistrzów. Z dwunastoma bramkami. A jeszcze po 1/8 finału miał ledwie dwa gole.

Tego drugiego finałowego strzelił w 64. minucie, gdy piłkarze Juventusu jeszcze się nie otrząsnęli po golu Casemiro. Zdobył go po dograniu Luki Mordricia, uderzeniem z pierwszej piłki, z bliska. Czyli tak jak nas ostatnio przyzwyczaił, jak środkowy napastnik a nie skrzydłowy.

I od tego momentu zaczął się inny finał. Już pod dyktando jednej strony, na dogranie do końca. Z jeszcze jedną bramką - Marco Asensio na 4:1.

Asensio to jeden z superrezerwowych Realu w tym sezonie i pod tym względem ten mecz też bardzo pasował do przewidywalnego scenariusza. Real w Cardiff wziął wszystko. Jest pierwszą drużyną, która obroniła tytuł w Lidze Mistrzów, ma pierwszy od 59 lat dublet, Cristiano ma tytuł wśród strzelców, a Zinedine Zidane – start do trenerskiej kariery, który trudno będzie przelicytować.

Juventus będzie miał wspomnienia, że się pięknie starał, dał widowisko. I dużo, i strasznie mało.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.