Liga Mistrzów. Tiki-taka żyje, Mourinho wciąż wyjątkowy: Okoński inaczej o półfinałach

Ogłaszanie śmierci tiki-taki jest tak samo nieuzasadnione, jak nazywanie Jose Mourinho "parkującym autobus" mordercą piłkarskich widowisk. To, co wydarzyło się podczas półfinałów Ligi Mistrzów, ale także w trakcie przedzielającego je meczu Liverpool-Chelsea w Premier League, każe pytać raczej o sztukę defensywy - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Bayern-Real, czyli czy tiki-taka jest skończona

"Przegraliśmy, bo nie byliśmy przy piłce wystarczająco często" - mówiąc to zdanie, Pep Guardiola ukręcił na siebie medialny bicz. Po klęsce Bayernu z Realem trenera Bawarczyków nie bronił prawie nikt, a jeśli w ogóle znalazł się jakiś odważny, to przyjmował postawę w stylu: "dobrze się stało, najwyższa pora, żeby coś zmienić, znaleźć plan B, stać się bardziej elastycznym", i z pewnością nie po to, by usłyszeć, że sam Guardiola nie zamierza nic zmieniać. Jeśli kiedyś portretowano Arsene'a Wengera jako ideologa, obsesyjnie ponoć przywiązanego do stawiania na młodych, jeśli Andre Villas-Boasa obdarzano mianem dogmatyka uparcie trzymającego się gry wysoką linią obrony, to cóż dopiero powiedzieć o człowieku, który poniósł właśnie największą porażkę w karierze i najwyraźniej nie zamierza wyciągnąć z niej żadnych wniosków? No może poza tym, że będzie odtąd w realizowaniu własnych założeń jeszcze bardziej konsekwentny? "Nie jest ważne, co myślicie - mówił trener Bayernu po meczu na Allianz Arena. - Nie zmienię swoich poglądów, a moje poglądy są takie, że musimy grać piłką i atakować tak często, jak się da".

Nie żebym miał zamiar bronić tiki-taki jako takiej - podobnie zresztą jak nie broniłbym żadnego innego sztywno stosowanego systemu. Piłka nożna ewoluuje, zmieniają się style gry, ustawienia, trenerskie filozofie i mody, inaczej mówiąc: co przyniosło Guardioli triumfy w Barcelonie, okazało się nie wystarczać jego następcom w tym klubie, i analogicznie: co przyniosło sukcesy Juppowi Heynckesowi w Bayernie, wcale nie musiało gwarantować sukcesu przychodzącym po nim szkoleniowcom.

O dwóch rzeczach muszę jednak przy okazji wspomnieć. Pierwsza to z trudem skrywana satysfakcja (mająca jakiś podtekst klasowy? antyinteligencki?), że ten "filozofujący ważniak" po latach nieprzerwanych sukcesów dostał wreszcie solidny łomot. Druga, ważniejsza: trudno ogłaszać śmierć tiki-taki po meczu, w którym Bayern wcale jej nie pokazał. Pomińmy nawet to, że gra oparta na posiadaniu piłki i intensywnym pressingu zapewniła Bawarczykom mistrzostwo kraju (a po drodze przyniosła zwycięstwo nad Borussią w Dortmundzie - owszem, piłkarze Jürgena Kloppa wzięli za tamtą porażkę srogi rewanż, ale kiedy sprawa tytułu była już przesądzona) oraz wiele zwycięstw w drodze do półfinału Ligi Mistrzów (co do mnie, zawsze będę pamiętał popis gry monachijczyków w wyjazdowym meczu z Manchesterem City). Sformułowanie "intensywny pressing" wskazuje na fakt, że nie z tiki-taką mieliśmy do czynienia w starciu Bayernu z Realem.

Kiedy Pep trenował Barcelonę, tiki-taka nie polegała tylko na klepaniu do znudzenia "ja do mnie-ty do ciebie", aż się przeciwnik zmęczy i straci koncentrację - Katalończycy byli także mistrzami odbioru. A tutaj? W Bayernie od pierwszej minuty zagrał Thomas Müller, ustawiony za plecami Mandżukicia, zaś Lahm ze środka pomocy powędrował na prawą obronę. Tu już nie o posiadanie piłki i nie o pressing po jej stracie miało chodzić - tu celem była zwiększona obecność piłkarzy Bayernu w polu karnym gości ("penetracja", jak mówią w taktycznym żargonie). Gospodarze mieli zagrać bardziej bezpośrednio niż w pierwszym spotkaniu, szybciej strzelać, częściej dośrodkowywać w pole karne, gdzie Mandżukić nie był już osamotniony.

Co jednak najważniejsze: wszystko spełzło na niczym nie dlatego, że tiki-taka już nie działa, tylko dlatego, że przy dwóch stałych fragmentach gry dramatycznie zawiodło strefowe krycie ("dobrze je przeanalizowaliśmy" - mówił z zadowoleniem po meczu Carlo Ancelotti...). Z czterech bramek Realu z osławionego kontrataku padła tylko jedna.

Ten kontratak zasługuje oczywiście na osobne opisanie. Zwrócenie uwagi na fakt, że pierwszym ekspediującym piłkę sprzed własnego pola karnego był Gareth Bale. Że kolejne, może najważniejsze podanie wykonał Angel di Maria, którego rola w wyprowadzaniu szybkiego ataku jest w drużynie Realu równie ważna, jak niedoceniana. Że przyjmujący piłkę już na połowie boiska Benzema musiał w zasadzie jedynie zastawić się przed obrońcą i zagrać w tempo do rozpędzonego Bale'a. Że Bale po tym siedemdziesięciometrowym biegu mógł przecież wykańczać akcję samemu, ale nie - on również zdecydował się na podanie, żeby pan Zasłużona Złota Piłka mógł strzelić swoją rekordową, piętnastą bramkę w jednym sezonie Ligi Mistrzów. Dodając do niej kolejną, przeskoczył Messiego, van Nistelrooya i Altafiniego o dwa gole - a zważywszy że finał jeszcze przed nim, to wcale nie musi być koniec.

Chelsea-Atletico, czyli kto lepiej rozumie piłkę od Mourinho

Oczywiście w piłce nożnej ludzie są zwykle ważniejsi od systemów. Już nie pamiętam, kto lapidarnie podsumował rzecz całą na Twitterze, pisząc, że mając Xaviego, Iniestę i Messiego - grasz tiki-takę, a mając Ronaldo i Bale'a - kontratakujesz (jeśli nie masz ani jednych, ani drugich - "parkujesz autobus", dodajmy, odświeżając słynną frazę Jose Mourinho na temat ultradefensywnej postawy Tottenhamu w derbach Londynu przed dziesięcioma laty). W innej ze swoich ostatnich wypowiedzi trener Chelsea powiedział po prostu, że skoro masz w składzie Czecha i Drogbę, po prostu musisz grać długą piłką (ciekawe, czy myślał o Courtois i Coście...).

W ogóle "w piłce nożnej mamy dziś mnóstwo filozofów - ironizował Mourinho jeszcze przed rewanżowym półfinałem - i mnóstwo ludzi, którzy rozumieją tę grę lepiej ode mnie", niewątpliwie czyniąc aluzję do Guardioli. Rywalizacja między tymi dwoma panami była w ostatnich latach malownicza i szczegółowo opisywana, a ich fundamentalnie różne podejście do futbolu doskonale streszcza wykład poglądu samego Jose Mourinho na temat posiadania piłki, zawarty w książce hiszpańskiego dziennikarza Diego Torresa (podaję za Jonathanem Liew z "Daily Telegraph"). Otóż po pierwsze, twierdzi dawny szkoleniowiec Realu, mecz wygrywa ten, kto popełnia mniej błędów. Po drugie, futbol sprzyja tym, którzy sprowokują więcej błędów rywala. Po trzecie, grając na wyjeździe, zamiast próbować być lepszym od przeciwnika, można właśnie grać na jego błędy. Po czwarte, ten, kto jest częściej przy piłce, ma więcej okazji do pomyłki. Po piąte, niejako na zasadzie odwrócenia: kto jest rzadziej przy piłce, rzadziej się też myli. Po szóste, kto ma piłkę, ten się boi (w domyśle: straty, popełnienia błędu, utraty kontroli nad meczem...). Po siódme, kto nie ma piłki, jest zatem silniejszy.

Sprytne, prawda? Guardiola jeszcze w czasach Barcelony przyznawał, że strasznie się denerwuje, kiedy przeciwnik ma rozegrać akcję na połowie jego drużyny i to dlatego chce, żeby jego podopieczni byli jak najczęściej przy piłce. Mourinho nadał tym słowom nowy sens: w gruncie rzeczy zarzucił swojemu wielkiemu rywalowi tchórzostwo, a z reaktywności swoich drużyn uczynił cnotę.

Podnosząc jednak kwestię czynnika ludzkiego w systemach, trzeba powiedzieć równie prosto jak trener Chelsea: po ósme, zarówno ten, kto ma piłkę, jak i ten, kto walczy o jej odzyskanie (wszystko jedno, czy podczas meczu nastawia się na murowanie bramki, czy na ofensywę), może popełnić błąd. Może np. zdekoncentrować się tuż przed przerwą - co przydarzyło się w niedzielę piłkarzom Liverpoolu w spotkaniu z Chelsea, a w środę piłkarzom Chelsea w meczu z Atletico. Albo stracić z oczu zawodnika, którego teoretycznie powinien kryć - jak Hazard Juanfrana na moment przed pierwszym golem dla gości. Albo nie zdołać wybić dośrodkowania, jak chwilę później Cole i Terry. Nie zdążyć do piłki i sfaulować rywala w polu karnym, jak Eto'o w drugiej połowie wczorajszego meczu.

Paradoks polega na tym, że Mourinho ma rację: mecz rzeczywiście wygrywa ten, kto popełnia mniej błędów. Ale to nie jest rozmowa o wyższości kontrataku nad "parkowaniem autobusu" albo nad tiki-taką. Chelsea i Bayern przegrały w półfinałach, bo grający w tych drużynach konkretni piłkarze w konkretnych sytuacjach popełnili elementarne błędy (w przypadku drużyny angielskiej zapewne zdumiewało to bardziej, bo to głównie perfekcyjnej grze w obronie zawdzięczała tegoroczne sukcesy).

Już nie mówię o tym, że utożsamianie Chelsea z "parkowaniem autobusu" jest niesprawiedliwe. Cokolwiek mówił i mówi Jose Mourinho - czy narzeka na XIX-wieczny rzekomo futbol West Hamu, czy sam gra jak West Ham w spotkaniu z Liverpoolem albo w pierwszym meczu z Atletico - jego drużyna potrafi zarówno rozpocząć szybki atak sprzed własnego pola karnego, jak po odbiorze piłki już na połowie rywala; warto przypomnieć sobie choćby pogrom, jaki sprawiła całkiem niedawno Arsenalowi, stosując tę drugą strategię. O tym, że choć Azplicueta czy Luiz są nominalnie obrońcami, to wczoraj wcale nie grali w obronie, aż nie wypada wspominać, skoro pamięta się rolę, jaką Azplicueta odegrał przy bramce Torresa (skądinąd: kilkudziesięciometrowy bieg Williana do piłki podczas tej akcji był jedną z ozdób spotkania). Uniwersalność piłkarzy jest kluczem do sukcesu we współczesnej piłce, nieprawdaż? Strata gola do szatni była potężnym ciosem dla Chelsea, ale po przerwie jej strategia na ten mecz nadal funkcjonowała bez zarzutu - aż do momentu, w którym Eto'o sfaulował Costę we własnym polu karnym; warto pamiętać, że chwilę wcześniej gospodarze mieli fantastyczną okazję na strzelenie drugiej bramki - strzał Terry'ego obronił Courtois.

Słysząc więc o tym, jak Diego Simeone "przechytrzył" albo "zdeklasował" Mourinho, mam wątpliwości. Jego pomysły na ten mecz były w gruncie rzeczy dość podobne do tych, które nieraz oglądaliśmy na Stamford Bridge w wykonaniu gospodarzy - tylko jego zawodnicy rzadziej się mylili. Zobaczmy zresztą: kiedy się słucha pomeczowych komplementów Mourinho pod adresem Atletico, brzmi to jak komplementy standardowo wygłaszane pod adresem Chelsea, kiedy zaś Tiago chwali Simeone za to, że zmienił mentalność swoich piłkarzy, nauczył ich grać jak drużyna itd. - brzmi to jak opowieść o Mourinho.

Pisząc to, nie chciałbym w żaden sposób odmawiać trenerowi Atletico wielkości - także dlatego, że pamiętam o dysproporcji klubowych budżetów, która czyni awans jego podopiecznych do finału Ligi Mistrzów zjawiskiem równie nieprawdopodobnym, jak niemal pewne już mistrzostwo Hiszpanii. Zauważyłem oczywiście, że na początku drugiej połowy świetny Koke zmienił miejsce na boisku, a Atletico zaczęło zyskiwać kontrolę nad meczem. Pytanie jednak, czy taki właśnie rozwój wydarzeń nie był Mourinho na rękę - albo inaczej: pytanie, o czym rozmawialibyśmy teraz, gdyby Courtois nie obronił tamtego strzału Terry'ego.

Jedno z moich ulubionych zdań o futbolu sformułował kiedyś Harry Redknapp. "Piłka nożna jest grą opinii" - powiedział, co oznacza, że o decyzje trenerów możemy się spierać do końca świata. Moja opinia jest taka, że Simeone i Mourinho mają mnóstwo wspólnego. O tym, że ostatecznie triumfował ten pierwszy, zadecydowały detale. Nie mówię już o tym, że wyjątkowo również byłby w stanie podziękować matkom swoich piłkarzy za ich wielkie huevos .

Mecz, który dał finał Atletico Madryt, na dużych zdjęciach!

Korzystasz z Gmaila? Zobacz, co dla Ciebie przygotowaliśmy

Kto wygra finał Ligi Mistrzów?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.