Liga upadłych Mistrzów

Skład finału Ligi Mistrzów nie tylko ze względu na pokiereszowane zawieszeniami za kartki kadry wygląda chyba najbardziej zdumiewająco od 2004 roku - pisze w komentarzu Rafał Stec.

Ole, ole, ole, ola! Trybuna Kibica zawsze pełna

Leo Messi strzelił w bieżącym sezonie klubowym 63 gole, Cristiano Ronaldo - 56. Obaj ścigali się w tempie w futbolu niespotykanym, nigdy wcześniej nie podziwialiśmy duetu snajperów, którzy tak uciekliby całej konkurencji.

Aż nadeszły półfinały Champions League. Pudło Argentyńczyka o tyle dało się (z trudem) zrozumieć, że on, pomimo swojej niewątpliwej wirtuozerii, bezbłędny w kopaniu z jedenastu metrów nigdy nie był, w Barcelonie zmarnował osiem z 33 prób. Ale Portugalczyk?! Ten cyborgowaty kiler, który nie chybił z żadnego z ostatnich 25 rzutów karnych?

Wpadki obu goleadorów trochę ich uczłowieczyły, a Barcelonę i Real Madryt wpadki trochę upodobniły do innych drużyn. I ani myślę używać słowa mocniejszego niż właśnie "wpadka", bo jeśli obaj potentaci zatrzymają aktualnych trenerów, to nie ma powodu oczekiwać - wbrew publicystycznej wygodzie - rychłego końca ery katalońskiej lub załamania się projektu madryckiego.

Odkąd w rywalizację na hiszpańskim szczycie zaangażował się José Mourinho, rywalizacja ta przeniosła się na szczyt europejski - Barcelona wygrywała ze wszystkimi, a Real wygrywał ze wszystkimi poza Barceloną. Wygrywały z nieludzką regularnością, zazwyczaj urządzając sobie snajperską fiestę. Wyjąwszy El Clásico, portugalski trener firmował w Lidze Mistrzów 17 zwycięstw oraz trzy remisy, jego piłkarze w tych meczach natłukli 56 goli. Owszem, można paplać, że roznosił miernych rywali - może raczej: niezbyt renomowanych? - ale jeśli siłę drużyn będziemy mierzyć siłą ich przeciwników, to hegemonię Barcy i Realu zakwestionować jeszcze trudniej. Kiedy hiszpańscy giganci znęcali się nad rzekomymi miernotami, Manchesterowi United opierały się zespoły klasy Basel czy Benfiki, a Bayern odpadał z poprzedniej edycji Champions League już w 1/8 finału, po dwumeczu z kompletnie rozbebeszonym Interem, by w Bundeslidze przegrywać - notorycznie, cztery razy z rzędu! - z Borussią Dortmund, w której monachijski prezes w ogóle nie dostrzega graczy światowej klasy.

Przytaknąć można mu o tyle, że w Bayernie zebrał kilku piłkarzy bezdyskusyjnie wybitnych, którzy jednak tworzą grupę równie wybitnie humorzastą i nieobliczalną. Rozrzut pomiędzy jej występami najsłabszymi a najlepszymi jest skandaliczny - wspomnijcie 0:1 i 7:0 z Basel czy kilka porażek w kraju, w Barcelonie czy Realu niespotykany. To też sprawia, że nie znajdziemy kryterium, wedle którego w sezonach minionym i trwającym nikt nie mógł - aż do teraz - się do hiszpańskich mistrzów porównywać. A kiedy już poległy, to po sprawdzeniu finiszu fotokomórką. Dotyczy to zwłaszcza piłkarzy z Madrytu kierowanych przez specjalistę od półfinałowych dreszczowców - zazwyczaj albo je minimalnie wygrywa i zdobywa potem trofeum (2010, 2004), albo je minimalnie przegrywa (2005, 2007, 2012). Nawiasem mówiąc, jeśli dołożymy jeszcze porażkę z Barcą w roku 2011, bilans Mourinho urośnie do fenomenalnego - sześć półfinałów w ośmiu występach w Champions League!

Nie wiem, w jakim stopniu na sensacyjne rozstrzygnięcia w bieżącej edycji wpłynęło nieszczęsne usytuowanie El Clásico pomiędzy półfinałami, niech decydują o tym specjaliści od wyrysowywania rzeczywistości alternatywnych. Wiem tylko, że skład finału nie tylko ze względu na pokiereszowane zawieszeniami za kartki kadry wygląda chyba najbardziej zdumiewająco od 2004 roku. Zmierzą się w nim szósta aktualnie drużyna ligi angielskiej, która w minionym sezonie była tej ligi tylko wicemistrzem, z drugą aktualnie drużyną ligi niemieckiej, która w minionym sezonie była tylko trzecia. Mistrzów byłych albo przyszłych tu nie znajdziecie, co więcej, także w Champions League Bayern oraz Chelsea potykały się i w fazie grupowej, i w fazie pucharowej (4 porażki), a londyńczycy balansowali na krawędzi już w 1/8 finału, gdy dopiero w dogrywce powalili debiutantów z Napoli.

Ocalili ich wówczas Terry, Lampard i Drogba. Wspaniali atleci, dla których Puchar Europy wciąż ma kształt niespełnionych marzeń. Chelsea to ostatnia z wielkich futbolowych firm początku XXI wieku bez najcenniejszego klubowego trofeum. Ma go w dorobku tylko jeden jej gracz - Paulo Ferreira (w barwach innej drużyny), w szatni Bayernu takiego szczęśliwca nie znajdziecie. Czyli zamiast finału piłkarzy, którzy powygrywali już wszystko, mamy finał piłkarzy, którzy trofeum za triumf w Lidze Mistrzów oglądali tylko z daleka.

Zapraszam na mój blog: rafalstec.blox.pl

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.