Rafał Wisłocki na każdym kroku podkreśla, że gdyby nie Bogusław Leśnodorski, dzisiaj nie byłoby Wisły Kraków. Że wszystko, co dobre, zaczęło się właśnie od byłego prezesa Legii Warszawa. A zaczęło się tak: - 25 grudnia pojechałem w góry, do Zakopanego. Znam tam wielu kibiców Wisły. I oni, delikatnie mówiąc, nie byli pocieszeni tym, co się dzieje z ich klubem. Zresztą chyba każdy to śledził: Wietnam, Kambodża, Szwecja... Cyrk. Prawdziwa opera mydlana, bo od połowy grudnia media żyły praktycznie tylko tym. Patrząc z boku, wyglądałoby to dość zabawnie, gdyby nie było takie smutne. Bo rozmawiając w Zakopanem z tymi wszystkimi kibicami Wisły, wyłaniał się naprawdę przerażający obraz. Wszyscy byli zrezygnowani. Pogodzeni z tym, że po Nowym Roku ich klub przestanie istnieć, na wiosnę nie zagra w ekstraklasie - mówi Leśnodorski.
I opowiada dalej : - Na początku nie zdawałem sobie sprawy, że to wiślackie środowisko jest aż tak przerażone. Dotarło to mnie dopiero, jak trafiłem do Zakopanego. Kilka dni później, siedząc w kolejce na Kasprowy, wysłałem esemesa do Krzyśka Stanowskiego: „słuchaj, jest w ogóle ktoś sensowny w tej Wiśle, ktoś, z kim tam można porozmawiać" - zapytałem go. I takim sposobem udało się nawiązać kontakt z Rafałem Wisłockim. Zaczęliśmy od Twittera, gdzie oznaczyłem jego osobę. Już się nauczyłem, że to dobre medium. Nie tylko, by z kimś nawiązać kontakt, ale w ogóle by coś przekazać. Że lepiej napisać jednego tweeta, niż odbierać sto telefonów i sto razy odpowiadać na to samo pytanie. Ale do rzeczy: następnego dnia spotkałem się z Wisłockim. Przyjechał do Zakopanego, gdzie zjedliśmy śniadanie. I praktycznie od razu zaczęliśmy działać. Postawiłem tylko jeden warunek: Wisłocki zostaje prezesem, inaczej się za to nie zabieram. A potem to już wyścig z czasem: sprawdzanie papierów dotyczących tej nieudolnej sprzedaży klubu, walka o odzyskanie licencji.
Leśnodorski mówi, że od początku jasno wytyczył granicę swojego zaangażowania. - Na dzień dobry powiedziałem, że pomogę Wiśle prawnie i nie chcę za to pieniędzy, ale sam do klubu nic nie dołożę. To znaczy: nie będę właścicielem, współwłaścicielem, kimkolwiek w Wiśle. A dlaczego nie? Bo jestem legionistą, chociażby dlatego. Zresztą, kiedy składałem Wiśle propozycję, też nie wiedziałem, czy w ogóle ktoś z niej skorzysta. Trzy, cztery tygodnie temu nie byłem też pewny, czy Rafał - a wtedy jeszcze pan Rafał - to wszystko udźwignie. - A teraz jesteś? - dopytujemy. - Teraz już tak. Rafał okazał się naprawdę kumatym gościem. Ogarnia, cały czas się wyrabia - odpowiada Leśnodorski. I dodaje: - Wcześniej podpowiadała mi intuicja, ale teraz już wiem na pewno, że Wisła to jeden z kilku klubów w Polsce, który skazany jest, by dobrze funkcjonować. Duże miasto, bogata historia, rzesza kibiców. Są pewne warunki, które taki klub musi spełnić. I Wisła je spełnia.
Na takim klubie nie da się nie zarobić - mówisz. No dobrze, ale jak na nim zarabiać? Leśnodorski: - Masz bardzo niskie koszty. Jesteś w stanie prowadzić ten klub na dobrym poziomie przy wydatkach rzędu 30-40 mln zł. Przychody na poziomie 30 mln zł to w zasadzie pewnik, a gdyby się postarać, to i 40, a może i 50 mln zł jest realne. Prawa telewizyjne dają ok. 18 mln zł, loże, strefa VIP i merchandising pokrywają koszty wynajmu stadionu, a nawet coś zostaje, do tego dochodzą kontrakty sponsorskie, transfery.
- Jeszcze o tym nie mówiłem, ale wszystko w ogóle zbiegło się w czasie z tym, że wraz z Marcinem Ungierem wystartowaliśmy z projektem ESplatform, którego celem jest profesjonalna obsługa prawnicza w świecie sporcie. Uznaliśmy, że warto się w to zaangażować, bo w polskim sporcie rodzi się mnóstwo prawno-organizacyjnych problemów. Poczynając od kontraktów piłkarzy, a kończąc właśnie na sprawach licencyjnych. Ta sytuacja w Wiśle wpisywała się w tę naszą działalność, ale żaden z nas nie zakładał, że pierwszy projekt będzie tak duży. No i że będzie to projekt społeczny, czyli że nie weźmiemy za niego pieniędzy - mówi Leśnodorski.
Co było najtrudniejsze w uporządkowaniu tego bałaganu? - pytamy Leśnodorskiego. - Mam to szczęście, że mam dość wyrozumiałych wspólników. Poważną organizację za sobą, w której kilka osób z dnia na dzień mogło się mocno zaangażować. Wykonać gigantyczną pracę. I to w ekspresowym tempie, bo w normalnych warunkach taka operacja trwałaby ze trzy miesiące. - A ile by kosztowała? - dopytujemy. - Około pół miliona złotych.
- Kiedy zacząłem wierzyć, że to się uda? Jak Kuba Błaszczykowski i chłopaki zdecydowali się pożyczyć Wiśle pieniądze. Uważam, że to był punkt zwrotny. Bo robić możesz wiele, gadać jeszcze więcej, ale jak nie masz pieniędzy, to cały czas masz problem. - Ale Wiśle nadal tych pieniędzy brakuje - wtrącamy. Leśnodorski: - Ale też ich cały czas przybywa. Transfery, karnety, sponsorzy, crowdfunding. Jest już pewnie z 15 mln zł, a zaraz pewnie będzie więcej.
W pozyskiwanie pieniędzy dla Wisły cały czas mocno zaangażowany jest Jarosław Królewski. - Bardzo inteligentny i fajny gość, który wniósł wiele świeżego powiewu. Uważam, że tacy ludzie są w piłce potrzebni. To środowisko nie może być hermetyczne, bo się zacznie degradować. Jarek spadł Wiśle z nieba. Trochę nieświadomie zaczął brać wszystko na siebie. Do tego rzeczywiście jest kibicem Wisły, co też zdjęło ze mnie odium odpowiedzialności. Bo w gruncie rzeczy uważam, że w takich momentach klubowi powinni pomagać przede wszystkim kibice. Ludzie zaangażowani emocjonalnie, czyli właśnie ktoś taki jak Jarek, czy Tomek Jażdzyński, też mega kumaty i zaangażowany gość. No i oczywiście Kuba, który też spadł Wiśle z nieba. Żyjąca legenda, na miejscu kibiców nie czekałbym, tylko już stawiał mu pomnik - mówi Leśnodorski.
Królewski, Jażdżyński i Błaszczykowski w połowie stycznia pożyczyli Wiśle 4 mln złotych. Dzięki tej pożyczce udało się spłacić wszystkie zaległości wobec piłkarzy. Kolejne 4 mln klub zarobił dzięki emisji akcji, które kupować mogli kibice. Początkowo klub zakładał, że pieniądze w ten sposób zbierze do 5 marca. Udało się szybciej. W ekspresowym tempie, bo po niespełna dobie od wystartowania emisji.
- Uważałem, zresztą nadal uważam, to jest moje marzenie, by powstał w Polsce model, który sprawi, że takie kluby jak Legia czy Wisła postrzegane będą jako swego rodzaju dobro narodowe. Czyli będą działać na podobnych zasadach jak niektóre kluby w Hiszpanii czy w Niemczech. Tam poziom własności bywa podzielony. Są główni właściciele, inwestorzy, ale jest też aspekt społeczny, czyli kibice, którzy mają akcje, a razem z nimi wpływ na to, co się dzieje w klubie. A co za tym idzie, czują się bardziej potrzebni i odpowiedzialni. Marzyło mi się coś takiego od dawna. Będąc w Legii, też uważałem, że prędzej czy później powinniśmy pójść w tę stronę. Zacząć funkcjonować na podobnych zasadach, na jakich próbuje teraz funkcjonować Wisła - tłumaczy Leśnodorski.
Wisła Kraków nie zginie? - pytamy. - Sezon skończy na pewno, a co będzie dalej? Zobaczymy. W mojej ocenie wszystko teraz jest w rękach kibiców. Tomek, Kuba i Jarek są bardzo ogarnięci, dział sportowy też jest kozacki. Brakuje może jeszcze kilku sensownych osób do klubu. Nie lubię tego określenia - kadra menedżerska, ale ona też jest ważna. Uważam, że w polskiej piłce jest tyle pieniędzy, że stać nas na to, by funkcjonować dużo lepiej niż przykładowo kluby z Czech czy Słowacji. Krótko mówiąc: mamy od nich dużo większy potencjał sprzedażowy. Tylko ważne: muszą nim administrować odpowiedni ludzie. A tych w Polsce wcale nie brakuje. Możemy mieć przynajmniej 20 klubów piłkarskich, które będą mądrze zarządzane - twierdzi Leśnodorski.
Wisłą przez ostatnie dwa i pół roku zarządzała Marzena Sarapata. To właśnie jej nieudolne rządy doprowadziły klub na skraju bankructwa. - Ze dwa razy gdzieś się przecięliśmy, ale nie przypominam sobie, żebyśmy rozmawiali - mówi Leśnodorski o Sarapacie. - Nie uważasz, że powinna publicznie wyjaśnić niektóre kwestie? - pytamy. - Po pierwsze daleki jestem od tego, żeby wszystko oceniać z boku. Już się nauczyłem, że pewne rzeczy inaczej wyglądają na zewnątrz, a inaczej od środka. Ale moim zdaniem ona nie ma wyjścia. Czasem w życiu dzieją się różne rzeczy i trzeba się z nimi zmierzyć - powiedzieć prawdę, przyznać się do błędów i zacząć od nowa. Chowanie głowy w piasek w tym wypadku nic dobrego nie przyniesie.
Vanna Ly, Mats Hartling - jak jeszcze obserwowałeś to z boku, co sobie myślałeś? Leśnodorski: - Dla mnie to było oczywiste, że są słupami. Nie wiem, kto za nimi stał, ale to musiał być ktoś strasznie głupi. Te umowy były tak słabo skonstruowane, tak łatwe do podważenia, no nic nie trzymało się w całości, serio. To był szok, w zasadzie od samego początku, bo zanim jeszcze zaangażowałem się w pomoc w Wiśle, też dziwiłem się, jak niektóre media na siłę próbują z tych gości stworzyć wiarygodne postaci. Czytałem i po prostu nie wierzyłem. A mało tego, że czytałem, później dziennikarze zaczęli też do mnie dzwonić. Prosić, bym skomentował jakieś słowa pana Hartlinga, co już było dla mnie kompletnie niedorzeczne. Te wrzutki, że Vanna Ly znał się z naszym papieżem. Przecież to było tak abstrakcyjne, tak niewiarygodne, że do dziś nie potrafię pojąć, jak ktoś w ogóle mógł się tym zajmować, pisać o tym na poważnie, starać się uwiarygadniać tych ludzi. Ale to, że przez chwilę wierzyli w nich kibice, nawet rozumiem. Wisła to jest duży klub, który wzbudza mnóstwo emocji. Masz tak rozbudzone myślenie życzeniowe, że to zakrzywia twój obraz. W Krakowie wszyscy tak bardzo chcieli, żeby to 12 mln zł wpłynęło na konto, że byli w stanie uwierzyć we wszystko. Nawet w tę historię z rodziną królewską z Kambodży - mówi Leśnodorski.
Masz w ogóle w planach pojawiać się na meczach Wisły? - pytamy na koniec. - Nie, to nie jest klub, który jest mi bliski. Mam dużą sympatię do tych chłopaków: Stolar, Kuba, Wasyl, Głowa, Sobol i inni kozacy. Darzę ich dużą sympatią i trzymam za nich kciuki, ale moja misja dobiega końca. Nie planuję bywać się na meczach Wisły, no chyba że na tych z Legią. Jak to powiedział Eric Cantona: ludzie zmieniają żony, poglądy polityczne, wyznania religijne, ale nigdy nie zmienia się ukochanej drużyny. Tego się trzymam - kończy Leśnodorski, rzucając wzrokiem na medale Legii, które wiszą w jego gabinecie.