Lechia Gdańsk - Legia Warszawa 0:0. Szamotanina o dominację

Co się stanie, jeżeli naprzeciwko siebie staną drużyny, które lubią murować i nie przepadają za podejmowaniem ryzyka? Powstanie wyrób meczopodobny - niezdrowy, szkodliwy, a przede wszystkim pozbawiony jakości.

Problem z nazewnictwem

Zamiast używać określenia „hit kolejki”, może warto rozważyć przydzielenie spotkań do odpowiednich kategorii. Z pewnością niektórym zespołom zwycięstwo w rozgrywkach o najmniejszą liczbę celnych podań przyszłoby zupełnie naturalnie. I nie, nie chodzi o znęcanie się nad ekstraklasowymi ekipami – po prostu w Gdańsku było aż tak źle.

Nie dlatego, że takie mecze w ogóle się nie zdarzają, a przez coś zupełnie innego. Przez brutalne sprowadzenie na ziemię, ponieważ drużyny, które są na czele ligowej tabeli, nie potrafią wymienić trzech udanych zagrań na połowie przeciwnika (a czasem także na własnej).

Niech najlepiej świadczy o tym fakt, że najwięcej można powiedzieć o wprowadzeniu piłki do gry, a jednocześnie właśnie ten element kulał najmocniej.

Powtarzalne motywy

Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na bardzo podobne założenia po obu stronach. Zespoły wzięły sobie za punkt honoru, że zaczną grać odważniej dopiero w momencie, gdy przeciwnik rozluźni ustawienie. Czy faktycznie zawodnicy dotrzymaliby tego słowa? Tego się nie dowiemy, bo o otwartym futbolu nie było mowy. Obie ekipy doszły do wniosku, że z dwojga złego remis wcale nie jest taki tragiczny.

Dlatego zamiast przyspieszenia tempa i gry skrzydłami, które stanowią spory atut Lechii i Legii, trenerzy postawili na chłodną kalkulację i wyrachowanie przy wprowadzeniu piłki do gry. Jest w tym pewien paradoks, bo jeżeli goście w pierwszej połowie chociaż podejmowali próby mozolnego rozegrania, tak gospodarze zdecydowanie preferowali dalekie zagrania w kierunku linii ataku. Po przerwie również przy tym „schemacie” można było postawić znak równości. Jak łatwo można się domyślić, grze brakowało płynności, ponieważ większość takich podań kończyła się przejęciem przez rywala lub lądowała poza boiskiem.

Legia wprowadza piłkęLegia wprowadza piłkę Screen C+Sport



Na powyższej grafice widać, że gracze ze środka pola (Cafu, Martins) utrzymują się bardzo blisko stoperów (Jędrzejczyk, Remy), co w teorii umożliwia sprawne przekazanie futbolówki dalej. Pressing gdańszczan też nie jest przesadnie agresywny, co pozwala na spokojne rozplanowanie akcji. Warto również wziąć pod uwagę to, że i Remy, i Cafu z reguły dość dobrze się zastawiają, co daje swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. Problem w tym, iż legionistom nigdzie się nie spieszy – nie ma wyjścia do podania, zawężenia przestrzeni. Dlatego mimo prób grania piłką, ostatecznie podopieczni trenera Sa Pinto ulegają pokusie i decydują się na dalekie zagranie.

Lechia wyprowadzaLechia wyprowadza Screen C+Sport



Gospodarze są zdecydowanie bardziej konsekwentni w tym elemencie. Nie próbują rozgrywać, a od razu posyłają dalekie podanie w kierunku Paixao lub Haraslina. Wpływ na to miały przynajmniej dwie kwestie: pressing przeciwnika i ustawienie wyjściowe. Legia podchodziła znacznie wyżej i ani stoperzy (Nalepa, Augustyn), ani Łukasik (często schodził między środkowych obrońców) nie decydowali się na utrzymanie przy piłce pod presją. Miejsca do gry było bardzo mało, a poza tym druga linia zostawała na połowie rywala.

Gra kontrastów

Efekt po obu stronach był zwykle ten sam, bo niezależnie od podejmowanych prób, i tak akcja kończyła się lagą w kierunku ataku, ale mimo wszystko (zwłaszcza przed przerwą) różniło się wykonanie.

W pierwszym kwadransie można było odnieść wrażenie, że warszawiacy nieco mniej pozorują grę w piłkę. Zwykle podejmowali próbę wprowadzenia jej bezpośrednio z linii obrony, zamiast zrzucać odpowiedzialność na Majeckiego (w przeciwieństwie do Lechii i Kuciaka). Sztab szkoleniowy raczej nie musiał zbyt długo głowić się nad tą decyzją, bowiem bramkarzowi brakuje wyczucia w tym elemencie i zwykle jego próby kończyły pod nogami rywala lub poza linią boczną.

Kilkakrotnie Jędrzejczyk zamiast wybijać na oślep, starał się odwrócić z przeciwnikiem na plecach. Podobnie zresztą Cafu i Remy, którzy dość dobrze się zastawiali. Odległości były mniejsze, pressing znacznie bardziej agresywny i wymierzony – zarówno wtedy, kiedy lechiści wprowadzali futbolówkę do gry, jak i w środku pola. Legia doskakiwała szybciej, sprawniej odcinała strefy.

Nieprzemyślany cel

Nie do końca jednak wiadomo, do czego to miało prowadzić, skoro ostatecznie (w większości przypadków) i tak piłka leciała w bliżej nieokreślonym kierunku. Różniło się tylko miejsce zagrania. Podczas gdy Remy pozbywał się futbolówki w okolicach koła środkowego, rywal robił to w głębi własnej połowy. Podobnie zresztą ma się sprawa z zagęszczaniem centralnego sektora, ponieważ udany odbiór w wielu przypadkach zaraz kończył się stratą.

Próba zamiast lagowaniaPróba zamiast lagowania C+Sport

Nie we wszystkich. Legioniści przed przerwą mieli odrobinę więcej z gry. Praktycznie w ogóle nie przekładało się to na sytuacje bramkowe, ale dzięki temu oglądało się ich o te kilka procent lepiej. W drugiej połowie przestali zachowywać pozory.

Na grafice powyżej przede wszystkim warto zwrócić uwagę na Remy’ego, który odrywa się od linii obrony i z Paixao na plecach podaje do Carlitosa (napastnik w odpowiednim momencie pokazał się do gry). Jednocześnie dużą rolę odgrywa współpraca Stolarski-Vesović. Czarnogórzec najpierw ściąga na siebie uwagę przeciwnika na skrzydle (uwolniony defensor), a później po wymianie podań i płaskim dośrodkowaniu, futbolówka trafia pod nogi Stolarskiego. Jego strzał dobrze wybronił Kuciak.

Wystawienie Vesovicia nieco wyżej okazało się bardzo dobrym rozwiązaniem dla warszawiaków, ponieważ w ten sposób wyłączenie z gry Haraslina okazało się znacznie mniejszym wyzwaniem (2v1/Stolarski i Vesović vs Haraslin).

W tym samym czasie w szeregach Lechii górowało pragmatyczne podejście. Obrońcy konsekwentnie poszukiwali ofensywy dalekim zagraniem, a gracze usposobieni bardziej ofensywnie trzykrotnie w niewielkim odstępie czasu próbowali zaskoczyć Majeckiego strzałem z dystansu (Makowski, Nunes i Paixao; dwa razy rzut rożny). Jednocześnie ujawnili spore problemy rywala z kryciem przed polem karnym.

Wiele hałasu o nic

Podobnie jak Legia zbyt rzadko podejmowała próby przyspieszenia i rozegrania na jeden kontakt, tak i Lechia mimo wszystko mogła uderzać w kierunku bramki przeciwnika znacznie częściej. Trudno się dziwić, że ten mecz wyglądał jak niechlujne szachy, skoro jakiekolwiek bardziej składne próby (bo nawet nie konkretne akcje) da się policzyć na palcach jednej ręki.

Można się doszukiwać plusów, że po stałych fragmentach gry pod bramką Kuciaka, legioniści byli na tyle dobrze ustawieni, że zbierali piłki i kontynuowali akcje. Dzięki temu w 50. minucie swobodnie utrzymywali się w okolicach „szesnastki” rywala, kilkakrotnie zmieniając flankę. Albo, że obrona gdańszczan dobrze się przesuwała, ponieważ gasiła sytuacje gości w zarodku. Tylko że to wszystko i tak sprowadza się do jednego wniosku. Wygląda na to, iż obie strony gruntownie przemyślały sprawę i najwidoczniej zdecydowały, że remis opłaca się znacznie bardziej niż jakaś wielka walka o punkty. Otworzenie się mogło skutkować zagrożeniem, a to znowu uwypukleniem problemów w defensywie.

Dlatego celem nie było zwycięstwo, a dominacja. Oczywiście również w granicach zdrowego rozsądku. Przecież gdyby jedna strona straciła bramkę, druga zamurowałaby się jeszcze bardziej.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.