Polska - Portugalia. Pierwszy trener Roberta Lewandowskiego: Był zdeterminowany. Żeby zagrać w meczu, zrezygnował z przyjęcia komunijnego

- Zamiast szatni był barak. Rynienka z zimną wodą, w której mógł się umyć i boisko z piachu. To cud, że mimo takich warunków wyrósł na świetnego piłkarza - mówi pierwszy trener Roberta Lewandowskiego. Marek Siwecki przyjął małego Roberta pod swoje skrzydła i uwierzył w chłopca dwa lata młodszego od reszty zespołu.

Co pierwsze przychodzi panu do głowy, gdy myśli o małym Robercie Lewandowskim?

Siłą rzeczy przypomina mi się, jak przyszedł na pierwszy trening i był drobny, chudziutki i bardzo stremowany…

Ale podobno wystarczyło pięć minut, by poznał się pan na jego talencie.

To ktoś tak napisał i niepotrzebnie się utrwaliło. Owszem rzucała się w oczy jego motoryka, bo mimo że był malutki to niezwykle szybko biegał. To było tak, że Robert szukał wtedy drużyny, pytał w Legii i w Polonii, ale one nie miały wtedy odpowiedniego rocznika, nie chciały go też wziąć do innej grupy i sprawdzić. Ja zaprosiłem Roberta na trening do moich dwa lata starszych chłopaków, bo też nie mieliśmy drużyny dla dzieci urodzonych w 1988 roku. Na kolejny przyjechał z rodzicami, dogadaliśmy się i trenował u mnie przez cztery lata. Miał wtedy siedem lat, był przed pierwszą komunią.

To też ma związek z piłką?

Tak akurat wypadło, że tego samego dnia mieliśmy mecz i nawet nikt od niego nie oczekiwał, że zagra. Nikt nie brał tego pod uwagę, bo to normalne, że wtedy są ważniejsze sprawy. Ważniejsze z naszego punktu widzenia, bo dla niego najważniejsza zawsze była piłka. Kiedyś mi jego mama opowiadała, że nawet jak jadł obiad w domu, to pod stołem trzymał nogę na piłce i się nią bawił.

Jak Robert radził sobie w meczach z dwa lata starszymi chłopcami?

Był na tyle szybki, że nie szło go dogonić. Miał też naturalną wydolność wytrzymałościową. Kiedyś graliśmy mecz z Otwockiem i ich trener ciągle krzyczał do obrońcy: „no pilnuj go, kryj”, a on mu na to: „ale jak?! On jest dwa razy szybszy ode mnie.” I tak było.

Czym błyszczał oprócz szybkości?

Miał czyste, mocne uderzenie prostym podbiciem, był dobry technicznie, nie miał żadnych problemów z przyjęciem piłki, prowadzeniem jej w różnych kierunkach. No i jak znalazł się w polu karnym np. przy jakimś rzucie rożnym, to mimo tego, że był najniższy i tak dostawał piłkę. Ja nie wiem jakim cudem ona zawsze do niego leciała. Ja patrzę, on najniższy i zaraz strzela.

Najlepszy dar dla napastnika. Już wtedy grał w ataku?

Tylko tam, od początku. Byłem zdziwiony, że w Borussii zaczynał jako ten cofnięty napastnik, bo przez wszystkie kategorie, zawsze był tym najbardziej wysuniętym. Nikt nie miał wątpliwości, nie szukał mu nowych pozycji.

Jaki był wtedy wobec kolegów?

Na boisku był twardy, a poza nim bardzo spokojny. Ułożony taki, ale to pewnie też przez to, że grał ze starszymi i pojawiała się przez to jakaś nieśmiałość.

W jakich warunkach wtedy trenowaliście?

Rodzice przywozili go z Leszna, po dwie godziny jechali, a zamiast szatni był barak. Rynienka z zimną wodą, w której mógł się umyć. To nie to, co teraz na orlikach, gdzie są porządne szatnie z prysznicami. Boisko było z piachu… To jest cud, że on mimo takich warunków wyrósł na tak świetnego piłkarza.

Nad czym szczególnie pan z nim pracował?

Technika, technika i jeszcze raz technika. Już wtedy mieliśmy takie podejście, że nie koncentrujemy się przesadnie na wyniku. Chcieliśmy tych piłkarzy rozwijać. Wtedy mieliśmy dziewięciu piłkarzy w kadrze Mazowsza i dwóch ocierało się o kadrę Polski. Do poważnej piłki przebił się też Czarek Wilk, który on jest dwa lata starszy od Roberta, ale chyba nawet przez chwilę grali razem. Później, żeby Roberta nie blokować i nie sadzać na ławce oddałem go do jego rocznika, bo taki powstał.

Mało brakowało, a byśmy dzisiaj nie rozmawiali. Tata Roberta chciał, żeby syn skupił się na biegach przełajowych, ale pan go przekonał do piłki. Pamięta pan tę rozmowę?

Mówiłem o tej wytrzymałości Roberta – stąd to się właśnie brało. On potrafił zagrać „na lewo” jeden mecz w Lesznie, później pobiec w przełajach i następnego dnia grać u nas. Z biegów miał dużo medali, więc jego ojciec przyszedł i mi powiedział, że Robert skupi się na bieganiu. Mówię mu: „Krzysiu, jakie bieganie? Przecież to będzie piłkarz, to widać.” Jakie to były dyskusje…

Czym pan go wtedy przekonał?

Jego rodzice byli na wszystkich meczach, więc widzieli, że gra w pierwszym składzie, a to przecież nie przychodzi ot tak. Zapracował na to. Na tle starszych dobrze sobie radził, dużo się od nich uczył i robił postępy. Pozbierałem te wszystkie argumenty i jakoś udało się Krzyśka przekonać.

Dzisiaj jest pan lepszym trenerem?

Mam swój program szkoleniowy i pracuję podobnie jak wtedy. Oczywiście, te ćwiczenia są rozbudowane i robione pod coś. Cały czas skupiam się przede wszystkim na technice i rozwoju motorycznym. Już wtedy pojawiały się różne schematy treningów, ale ja miałem ten swój i jak patrzę na dzisiejsze konspekty, to proponowane są identyczne ćwiczenia jak moje z tamtych lat. Zmieniły się oczywiście warunki i infrastruktura.

Co pana zdaniem przesądziło o tym, że Robert zaszedł tak daleko? W czwartek zagra setny mecz w kadrze.

Pomoc rodziców na początku. Oni wykonali kawał dobrej roboty wożąc go na te treningi tyle kilometrów, tłumacząc mu różne rzeczy. Sami byli sportowcami, więc rozumieli, jak to działa. No a z jego strony to upór, ambicja, ciężka praca i odwaga, bo Robert nie bał się grać ze starszymi. Jak ktoś go kopnął, szturchnął to wstawał i grał dalej. Pytam: - Robert boli? - Nie, mogę grać. Tak było zawsze.

Decyzje rodziców były kluczowe?

Bardzo dużo zależy od rodziców. Jeśli 10-letni chłopak gra mecz i co chwilę słyszy od ojca, co ma zrobić z piłkę i że znowu zrobił coś źle, to w końcu mu się odechce, nawet jeśli jest dobry. Rodzice, którzy sami mieli do czynienia ze sportem lepiej rozumieją, że takie gadanie jest niepotrzebne. Podchodzą do tego dużo spokojniej i wiedzą, że to zabawa.

I tak podchodzili do tego rodzice Roberta?

Na pewno ani razu nie krzyczeli podczas meczu. Wiedzieli, że od podpowiadania jestem ja. Widzieli jak siedzi z tą piłką pod stołem, rezygnuje z przyjęcia na komunii. Czuli jego pasję i chcieli, żeby był szczęśliwy i się realizował.

Ma pan własną szkółkę piłkarską FC Warszawa Football School. Rodzice chcą, żeby zrobił pan z ich syna Lewandowskiego?

Zdarza się, ale każdemu na początku mówię – i dzieciom, i rodzicom – że taki Lewandowski rodzi się raz na ileś lat. Otwarcie mówię, że nie każdy z nich będzie profesjonalnie grał w piłkę, bo to zależy od wielu czynników. Chociaż jest taki jeden chłopiec… Całkiem podobny do młodego Roberta.

Czyli jest nadzieja na wychowanie „nowego Lewandowskiego”?

Na razie ta nadzieja ma sześć lat. (śmiech)

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.