El. MŚ 2014. Okoński: Dlaczego nie my? Psychoanaliza polskiego piłkarza i kibica

Bośnia może awansować na mundial, a Islandia zapewnić sobie miejsce w barażach. Dlaczego nie my? Psychoanalizę polskiego piłkarza i kibica proponuje Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Nie wiem, czy też tak macie, jak tak mam na pewno, i zdaje mi się, że dlatego tak nie lubię oglądać meczów polskiej reprezentacji z rywalami z teoretycznie najwyższej półki. Co więcej: obawiam się, że piłkarze, których oglądam, też tak mają, i że mają tak ich trenerzy: Waldemar Fornalik w równym stopniu co, powiedzmy, Janusz Wójcik, Henryk Apostel albo - nie daj Bóg - Dariusz Wdowczyk. Patrzę na biegających po boisku Polaków i jedyne, co mnie interesuje, jedyne, czym się przejmuję i na co zwracam uwagę, to czy uda się im uniknąć kompromitacji. Spędzam dziewięćdziesiąt minut w stanie dość masochistycznym; próbuję się rozluźnić nie tyle przy każdym w miarę udanym podaniu czy strzale, ale, szczerze mówiąc, przy każdym w miarę nieobciachowym przyjęciu piłki. Byle się z nas nie śmiali, cedzę przez zęby, próbując rozmasować spięte ramiona. A potem kolekcjonuję wszystkie dowody na to, że przynajmniej umieli zachować się przyzwoicie: że rękę rywalom podali, że grzecznie wybili na aut po faulu, że pięknie hymn zaśpiewali i że hymnu rywala nie wybuczeli za głośno, że oprócz rac wnieśli na trybuny także flagę upamiętniającą piękny epizod wspólnej historii, a na murawę w trakcie spotkania wybiegł tylko jeden kibic.

Polish jokes

I dopiero kiedy wszystko to próbuję potem ogarnąć, kiedy zastanawiam się nad związkiem między mną, kibicem, a reprezentującą mnie drużyną, przychodzi mi na myśl, że może to moja wina. Że mnie też tak wychowano, że ja też wsiadałem do autobusu pełnego gastarbeiterów, byłem wysadzany jako ubogi student na granicy z Europą, a potem już nie potrafiłem poczuć się w niej tak naprawdę u siebie, o podbijaniu czegokolwiek nie wspominając. Statystyczny polski piłkarz na wielkim stadionie w ostatnim ćwierćwieczu? Pokornie ustawia się w kolejce do sklepu z pamiątkami, prosi kolegów, żeby zrobili mu zdjęcie, a w trakcie meczu myśli głównie o tym, by uprosić największą gwiazdę rywali o koszulkę. Istnieje, oczywiście, i drugi wariant: tego, który poczuł się u siebie i podbił - ale ten myśli wyłącznie o tym, by jak najszybciej zapomnieć, że przez ostatnich kilka dni na zgrupowaniu mówił po polsku, a potem wrócić do miejsca, gdzie może podbijać dalej. Dziś miał, owszem, tę jedną jedyną okazję, ale spudłował. Jutro nie będzie już o tym pamiętał.

Może to jest jeden z powodów, dla których roję o jeszcze jednym trenerze z zagranicy? Słucham tych opowieści o szatni Leo, w której ponoć nie padały żadne rewelacje, ale sam fakt, że to był Leo, i że nie mówił po polsku, wystarczał, by zacząć wierzyć w siebie. Może to jeden z tych powodów, dla których tak łatwo uwierzyłem Bońkowi? "Pamiętam z czasów, gdy grałem w Widzewie Łódź, kiedy po wyeliminowaniu w Pucharze UEFA Manchesteru City czekaliśmy na wiadomości z losowania kolejnego przeciwnika - opowiadał kiedyś w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego". - Nie było faksów i komórek, więc po treningu zgromadziliśmy się wszyscy w gabinecie prezesa: siedziało tam ze dwudziestu chłopa... Wreszcie dzwoni telefon, odbiera go świętej pamięci Stefan Wroński i robi się biały jak ściana:" Panowie... Juventus Turyn... ". A my wszyscy jednym głosem:" Gdzie gramy pierwszy mecz? "On:" U siebie ". My:" No to mamy ich! "". Może za taką postawą głodnego wilka tęsknię? Może już nigdy więcej nie chcę słyszeć o tym, że wyszliśmy na ten mecz sparaliżowani strachem, że przytłoczyła nas odpowiedzialność, że nie udźwignęliśmy presji albo nie wytrzymaliśmy tempa dłużej niż trzydzieści minut - niechby nawet alternatywą miało być to śmiertelnie nudne greckie 1:0.

Angielski pacjent

Napisałem wyżej zdanie o rywalu "teoretycznie" z najwyższej półki, no bo, cholera jasna, to nie był rywal z najwyższej półki. Słusznie pisał przed meczem Paweł Wilkowicz , że akurat tegoroczne Wembley powinno było raczej masować polskie ego, niż przerażać. Żadna polska reprezentacja nie była tam witana z taką atencją i tyloma pochwałami, skrywającymi przecież gigantyczną niepewność. Kogo się mieliśmy obawiać? Ruchliwych, ale pod bramką równie jak my sparaliżowanych ciężarem odpowiedzialności Welbecka i Sturridge'a? Jednonogiego i stosującego wiecznie jeden schemat rozegrania akcji Townsenda? Harta, którego pozycję w angielskiej bramce podważa się od miesięcy? Cahilla i Jagielki, w Premier League niemieszczących się w pierwszej dziesiątce najlepszych stoperów? Smallinga (wytęż wzrok i znajdź różnice z Wojtkowiakiem)?

Cokolwiek napiszą jutro angielskie gazety, nie wierzcie w ani jedno słowo: mieliście do czynienia z najsłabszą od lat reprezentacją Anglii, co więcej - boleśnie świadomą tej słabości, chłostaną przez media i wyśmiewaną przez wielkich poprzedników. Dlaczego nie umieliśmy tego wykorzystać?

Terapeuta z zagranicy

Prawie każdy z opisywanych przeze mnie przegranych meczów z Anglią zaczynał się tak jak wtorkowy. I prawie każdy kończył się jak ten wtorkowy. Liczba składnych akcji? Zero. Liczba udanych kontrataków? Dwa. Liczba świetnych interwencji bramkarza? Około dziesięciu. Liczba minut, podczas których przeciwnicy naprawdę przyłożyli się do gry? Około dwudziestu. Liczba sesji terapeutycznych, których wymagałoby ogarnięcie naszej zbiorowej traumy? Tych ostatnich lepiej nie liczyć, ale jedno powiedzieć można już teraz: własnymi siłami tego nie ogarniemy. To nie jest rozmowa o zapleczu technicznym, banku informacji, organizacji treningów i taktycznych niuansach, tylko o tym, co dzieje się w naszych polskich głowach. Tak, w kwestiach związanych z piłką nożną pozostaję homo sovieticus. Ja, kibic, dokładnie tak samo, jak piłkarz i trener.

Panie prezesie, niech sekretarka łączy tylko rozmowy międzynarodowe.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.