Misja Brazylia. Garrincha: radość ludu. I wyrzut sumienia

Czy gdybym była wnuczką Pelego, też by mnie tak Brazylijczycy zostawili bez wsparcia? - pyta nas Sandra. I sama sobie odpowiada: - Nie zostawiliby. Ale jestem wnuczką Garrinchy, który umarł jako biedak. I dziś to obcokrajowcy go bardziej szanują niż swoi.

Materiał powstał w ramach cyklu Misja Brazylia. Wyjazd dziennikarzy do Brazylii i projekt Misja Brazylia sponsoruje Visa.

Mane Garrincha, Alegria do Povo. Radość Ludu. Taki ma napis na grobie, na którym stoi wymęczony sztuczny kwiat: "Tu spoczywa w pokoju ten, który był Radością Ludu". Dryblował jak diabeł, ponoć najlepiej w historii futbolu. Nawet 32 lata po śmierci próbował nas okiwać, kiedy postanowiliśmy go odwiedzić.

Lepszy od Pelego

Nie dbał o sławę, właściwie o nic nie dbał, co bez skrupułów wykorzystywały kluby, związki i działacze. A jednak szmat czasu po jego śmierci, gdy zapytać Brazylijczyków, kto był największym piłkarzem, wielu powie, że lepszy od Pelego był Garrincha. Książę dryblingu na koślawych nogach. Hulaka i kobieciarz.

Dziennik "Folha do Sao Paulo" przeprowadza właśnie plebiscyt na stulecie kadry. 70 celebrytów typuje brazylijską jedenastkę wszech czasów. Pelego zabrakło w składzie u trzech osób. Garrinchę wpisał każdy. Mane, Radość Ludu, zdobył mistrzostwo świata w 1958 i 1962 roku. W tym drugim turnieju, po wczesnej kontuzji Pelego, to on poprowadził Brazylię do triumfu. Był najlepszym strzelcem turnieju i zdobywcą tytułu najlepszego piłkarza mundialu.

Pau Grande, gdzie się urodził i zmarł z przepicia, to jedna z mieścin stanu Rio de Janeiro. Ruszyliśmy w teren, za przewodnik mając poświęcony Garrinchy rozdział z książki Aleksa Bellosa "Futebol", jednej z najważniejszych o brazylijskim futbolu, wydanej wreszcie w 2014 roku po polsku. Tam są informacje, gdzie w Pau Grande szukać cmentarza z grobem Garrinchy, gdzie szkoły imienia Garrinchy. Ale trzeba najpierw znaleźć Pau Grande. My znaleźliśmy takie około 280 km na północ od Rio. Ale coś nam nie pasowało, bo przecież Garrincha jeździł do wielkiego miasta regularnie. To musiało być inne Pau Grande. Wyszukaliśmy więc kolejne, w okolicach Mage, znacznie bliżej Rio. I całkiem niedaleko rajskich ogrodów Granja Comary, gdzie brazylijska reprezentacja ma swoje centrum treningowe.

W prawo, w lewo. W lewo, w prawo. A potem już łatwo

Na bramce autostrady, 60 km od Rio, okazało się, że tak, owszem, tu gdzieś niedaleko Pau Grande jest. Właśnie Pau Grande Garrinchy. Ale wcale nie koło Mage, ale innego miasteczka, Piabate, w przeciwnym kierunku. - Pojedziecie trzy wiadukty dalej autostradą, i w prawo - powiedział człowiek pobierający opłaty za autostradę. Nazwijmy go Przewodnikiem nr 1. Za trzecim wiaduktem nie było ani śladu skrętu do Piabate. A przewodnik numer 2 powiedział: - Następny wiadukt i w prawo. Potem Przewodnik numer 3: - Jeszcze jeden wiadukt, w prawo.

I tam rzeczywiście było Piabate, ale kłopoty się nie skończyły. Trzeba było jeszcze trzech osób, żeby nas skierować do miejsca urodzenia legendy futbolu. Do końca i w lewo. Potem do końca i w prawo. Podjazd, zjazd, placyk. A potem już łatwo. W prawo, w lewo, w prawo i w lewo. Żadnego znaku, że najbardziej ponoć uwielbiany piłkarz Brazylii pochodzi stąd, tu się uczył grać. Przedryblował wszystkich i tyle go wszyscy widzieli.

Mane idzie na ryby

Ktoś kiedyś powiedział: Brazylijczycy chcieliby być jak Pele, ale są jak Garrincha. Pele, czyli O Rei, Król. Trzy tytuły mistrza świata, elokwentny, rozsądny, przewidujący i drobiazgowo planujący, zarabiający miliony dzięki futbolowi, dzięki swojej piłkarskiej przeszłości. Typ aspiracyjny, ambitny, obie żony białe. On już jako młody gracz zarejestrował swój wizerunek, aby nim marketingowo dysponować. Opuścił dom w wieku 15 lat, po dwóch latach był światową gwiazdą.

A dla Garrinchy futbol był zabawą, nawet nie tematem do rozmowy. Legenda mówi, że gdy cały naród pogrążył się w żałobie po klęsce w decydującym o tytule meczu z Urugwajem na Maracanie w 1950 roku, Mane był na rybach, a potem mówił "Oj tam, też jest się czym denerwować...".

W reprezentacji zaczął grać późno, bo nie przepadał za jazdą do miasta na testy do wielkich klubów w Rio, wolał łowić ryby i polować u siebie w lesie. Do jednego klubu pojechał na testy bez butów, skądś indziej wyszedł z testów wcześniej, bo się spieszył na autobus. Ale trafił w końcu gdzie trzeba, został legendą Botafogo.

Gdyby tak można go było zapytać, jak on, prosty chłopak z małego Pau Grande, czuł się w Botafogo, widząc wiekowe azulejos i eleganckie arkady dawnego stadionu, za którym dziś chowa się centrum treningowe klubu. Po drugiej stronie ulicy są murale na cześć piłkarzy Botafogo, dwa dla Garrinchy. Ale w Pau Grande Botafogo nie zrobiło nic, żeby uczcić pamięć klubowej legendy. A za życia oszukiwało Garrinchę przy wypłatach, bo działacze wiedzieli, że on nie czyta kontraktów.

Liczyć ani inwestować nie umiał. A i tak, jak dla niego za dużo - gdy przyjaciele wysłali do niego doradców finansowych, znaleźli gnijące pieniądze poutykane w szafach, miskach.

Za to na boisku nieporadny Garrincha zamieniał się w elektron, właśnie przeskakujący na wyższy poziom energetyczny. Nie był w stanie powstrzymać się przed dryblingiem, miał w nosie taktykę, na odprawach czytał komiksy z Kaczorem Donaldem, piłka była zabawą.

Z Botafogo Mane zdobył dwa tytuły mistrza kraju i klubowe mistrzostwo świata, był bohaterem Brazylii po niezrównanym turnieju w 1962 roku. Piłka, cachaca i kobiety, to był jego świat.

Ulica Sobrado, numer 50

- Gdyby umarł bogaty, ludzie zatroszczyliby się o niego po śmierci. Ale odszedł w biedzie. Gdybym była wnuczką Pelego, ludzie by mnie nie zostawili bez wsparcia - mówi nam Sandra Garrinchinha. Jedna z 25 wnucząt Garrinchy, córka nieżyjącej już Edenir, czyli jednej z trzynaściorga dzieci piłkarza. Ale te rachuby trzeba opatrzyć gwiazdką, bo wersji jest mnóstwo. Sandra na przykład aż trzynaściorga dzieci się nie doliczyła, doszła do dziesięciorga.

Siedzimy w barze, który Sandra prowadzi w domu Mane, na ulicy Sobrado, numer 50. Zjeżdża się z głównej drogi na wysokości fabryki napojów. Kiedyś to były budynki tekstylni, w której pracował Garrincha. Dom jest dwa zakręty stąd. Ładnie odnowiony, pomalowany na żółto, udekorowany zdjęciami Mane.

To z domu pod numerem 50 zabrano w 1983 roku nieprzytomnego z przepicia cachacą Garrinchę do szpitala psychiatrycznego. Nie odzyskał przytomności i zmarł. Ostatnie kilkanaście lat życia nie dało mu już niemal żadnej radości. W kadrze w 1966 roku już był właściwie rencistą. Dwóch meczów z rzędu nie mógł zagrać. Jego kolana puchły i potwornie bolały, bo z powodu koślawości szybciej ściera się chrząstka. Stracił dynamikę. Pił coraz więcej, kilka razy targnął się na swoje życie, prawdopodobnie z powodu alkoholizmu.

- 32 lata czekał na swoje muzeum - mówi Sandra. To muzeum, niedawno otwarte przez Sport Clube Pau Grande, pierwszy klub Mane.

Muzeum... Szumna nazwa. Raczej spora gablota z pamiątkami. Władze miasteczka postawiły też w centrum pomnik piłkarza.

Sandra w barze zawiesiła dużo pamiątkowych zdjęć, postawiła repliki niektórych trofeów. I teraz ma problem: niektórzy goście myślą, że to właśnie jest muzeum: popatrzą, porobią zdjęcia i wychodzą, nie zamawiając niczego. Znaku, który podpowiadałby: w prawo do muzeum, w lewo do domu, nie ma. - Miał być, urzędnicy obiecali. Ale nic nie zrobili - mówi. I wylicza dalej: Botafogo nic nie zrobiło, federacja nic nie zrobiła, rząd nic nie zrobił, a przecież futbol to u nas też dziedzictwo kultury, prawda?

Pałac dla Pelego

Sandra, w przeciwieństwie do reszty wnucząt Garrinchy i jego dzieci, nie tylko chciała uczcić dziadka, ale też miała pomysł jak. Zgłosiła się z tym pomysłem do programu telewizji TV Record, w którym spełniane są marzenia wybranych widzów. I wygrała. Do świeżo odnowionego domu dostawiono większą niż wcześniej przybudówkę, rozstawiono stoły, nad nimi powieszono historyczne zdjęcia. Inny krewny piłkarza, Jose, urzęduje w kuchni. Ale dziś Sandra chce to wszystko sprzedać, bo nie zarabia. Jest dumna, gdy ludzie przyjeżdżają i mówią, że jej dziadek był najlepszym piłkarzem, jakiego widzieli. Również obcokrajowcy, to obcokrajowcy doceniają go bardziej. Ale dumą rodziny nie wykarmi. - Wszyscy się cieszą, że przypominam o dziadku. Ale kończy się na gestach, nikt nie chce pomóc. Trzeba mi na teraz 1000 reali, żeby jeszcze ulepszyć lokal - mówi Sandra. - Trudno mi już samej do tego dokładać. Wystawiłam dom na sprzedaż. Nie chcę tego robić, ale jakie mam wyjście. Był już jeden telefon od pośrednika.

Sandra się skarży, a nam przed oczami staje port w Santosie, gdzie byliśmy kilka dni wcześniej i gdzie naprzeciwko zabytkowej stacji kolejowej robotnicy wykańczają wielki miejski pałac, w którym będzie muzeum Pelego. Nie żeby Pele nie musiał czekać. Nawet na mapach Santosu ten punkt był oznaczany jako "przyszłe muzeum Pelego". I nie wiadomo, czy na mundial uda się ze wszystkim zdążyć. Ale opieszałość zostanie wynagrodzona wystawnością, bo miejsce jest przepiękne.

Garrincha już się nie broni

- Garrincha już nie może bronić swojej legendy, a Pele mówi, mówi, mówi. Może o to chodzi. I o to, że ludzie coraz mniej lubią żyć przeszłością - mówi Jose Carlos, sąsiad Garrinchy, który pamięta, jak jako kilkulatek oglądał Mane grającego dla miejscowego klubu .

W piekielnym upale idziemy na uklepane boisko ziemne nad Pau Grande, gdzie Garrincha uczył się kiwać. Prowadzi nas około 40-letni Robson Correa Paiva, kolejny krewny piłkarza, ale z Sandrą niespokrewniony. Na ziemnym boisku, zagubionym w dzikich chaszczach - miejsce nie do odnalezienia bez przewodnika - słychać tylko ptaki, pewnie też strzyżyki, od których Garrincha wziął swój przydomek. Od zieleni odbijają się białe niegdyś rury hydrauliczne, z których zrobione są bramki.

Potem jedziemy na cmentarz Raiz de Serra, gdzie pochowano Garrinchę. To grób rodzinny, na osobny nie wystarczyło wtedy pieniędzy. Potem przez dziesięciolecia toczyły się spory o to, gdzie go przenieść. Czy do specjalnego mauzoleum wybudowanego na cmentarzu, czemu się sprzeciwiła jedna z żon, czy do mauzoleum będącego częścią jakiejś izby pamięci stworzonej w mieście.

Zaniedbania władz, federacji, czy Botafogo, to jedna część prawdy. Inna, że z rodziną, czy raczej rodzinami Garrinchy trudno się porozumieć, bo mało kto z nich poczuwa się, by coś zrobić, a tylko do protestów chętnych nie brakuje. Gdy w ubiegłym roku wypadała 80. rocznica urodzin Garrinchy, udało im się przynajmniej porozumieć co do jednego. Że z okazji tej rocznicy, i zbliżającego się mundialu, przydałoby się pobielić grób.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live na iOS , na Androida i Windows Phone

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.