Skazany sędzia Marcin Wróbel. "Walczę o prawdę i życie córki?

- Szedłem po trupach - przyznaje Marcin Wróbel, sędzia piłkarski skazany nieprawomocnym wyrokiem za udział w aferze korupcyjnej. W wywiadzie dla Sport.pl mówi o metodach śledczych, nieścisłościach w działaniach prokuratury i o tym, jak dwukrotnie zawaliło mu się życie. Raz, gdy aresztowało go CBA, drugi, gdy jego córka Hania urodziła się ciężko chora.

Marcin Wróbel miał cel - prowadzić mecze w Lidze Mistrzów. Jak sam mówi dążył do niego po trupach. Nim marzenie zrealizował, policja zatrzymała go w związku z aferą korupcyjną w polskiej piłce. W 2003 r. miał przyjąć łapówkę za ustawienie meczu Śląska Wrocław z Walką Zabrze. Zaprzeczał, że kiedykolwiek był zamieszany w korupcję. Zadeklarował przed kamerami, że jeśli sąd skaże go prawomocnym wyrokiem, zapłaci na wybrany cel charytatywny 300 tys. euro oraz milion złotych zadośćuczynienia.

36-letni dziś Wróbel pracuje jako menadżer jednej z warszawskich restauracji. Prowadzi też charytatywną fundację "Moc". Sędziuje wyłącznie towarzysko, do poważniej piłki już nie wróci, choć 8 lat po tych zdarzeniach wciąż nie został ostatecznie skazany.

Tomasz Zieliński: Sędzia odroczył decyzję do marca?

Marcin Wróbel: - Sędzia Sądu Apelacyjnego potrzebuje więcej czasu, ale ja się temu nie dziwię. Piłkarzowi może być ciężko zrozumieć, jakie były zależności sędziowskie, a jest przecież z tego środowiska. Jak więc ma to zrozumieć osoba, która tego od środka nie zna? Mam szacunek do tego człowieka, bo zadaje sobie trud i stara się to ogarnąć. Natomiast sędzia w pierwszej instancji przepisał bezrefleksyjnie akt oskarżenia i podał to jako uzasadnienie wyroku.

Mógłbyś opisać to wszystko w czterech zdaniach?

- Fajnie byłoby móc wyjaśnić moją sprawę w czterech zdaniach.

To ja spróbuję. Zostałeś oskarżony, że wziąłeś łapówkę, a osoba, która miała ci ją wręczyć została uniewinniona.

W 2008 r. powiedziałem na konferencji prasowej, że w prokuraturze też pracują ludzie i mogą popełniać błędy. Jako pierwszy sędzia z formalnie postawionymi zarzutami wróciłem na trzy mecze do Ekstraklasy. W kontekście planowanych kolejnych zatrzymań moja postawa była bardzo niewygodna dla śledczych z Wrocławia [prowadzą śledztwo w sprawie afery korupcyjnej w polskie piłce - red.]. Wielokrotnie wzywali mnie na przesłuchania. Przyzwyczaiłem się do tego, ale nie spodziewałem się, że jakikolwiek sędzia przy takim materiale dowodowym zdecyduje się uznać mnie winnym. Jestem bezsilny. Mogę sobie mówić, tłumaczyć. A prokuratura "fajnie" to sobie poukładała, dogadała się z ludźmi, którzy dobrowolnie poddali się karze. Wszystko według schematu: ktoś popełnił np. dziesięć czynów korupcyjnych, przyznał się do piętnastu, a w zamian wysokość kary była taka jakby popełnił tylko pięć. Oskarżonym się to opłaca, ale potem na sali sądowej trzeba zarzuty uargumentować.

W mojej sprawie ustalono, że kierownik Śląska Wrocław Zbigniew Słobodzian pieniądze włożył między karty zawodnicze i miał je mi dać.

Ty żadnych pieniędzy pomiędzy kartami nie widziałeś?

- Ciężko w ogóle wpaść na taką metodę przekazania łapówki. Przecież karty z zawodnikami mają kierownicy, zaglądają tam trenerzy, a najczęściej zajmują się nimi asystenci czy arbiter techniczny.

To kto miał ostatecznie wręczyć tę łapówkę?

- Kiedy doszło do konfrontacji pomiędzy kierownikiem, a trenerem Grzegorzem Kowalskim, ten drugi się wycofał. Stwierdził, że to może jednak nie był ten mecz i nie ten sędzia - nie ja. Zdarzały się takie przypadki i w takich sprawach prokurator wycofywał się z oskarżeń. Natomiast w przypadku Marcina Wróbla, który nie siedział cicho, nie było takiej opcji. I zmieniono wersję wydarzeń. Po kolejnej serii zeznań okazało się, że w porozumieniu z prokuraturą Kowalski uznał, ze to jednak on wręczył mi łapówkę, a kierownik nic o tym nie wiedział. Po trzech latach kierownikowi umorzono postępowanie, a sędzia stwierdził, że zeznania trenera były spójnie i konsekwentne. Ja jestem skazany.

W wątku dotyczącym ustawiania meczów przez Śląsk Wrocław Grzegorz Kowalski dobrowolnie poddał się karze i 29 lutego 2012 roku został skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu na 3 lata i 10 tys. zł grzywny .

Jeżeli przegrasz apelację będziesz dalej walczył?

- Nie mam prawa do kasacji, bo dostałem wyrok w zawieszeniu i sprawa się kończy.

Nie możesz iść jeszcze wyżej?

- Mogę iść po raz kolejny do Rzecznika Praw Obywatelskich, ale daje to niewiele. Nasuwa się na myśl Trybunał w Strasburgu, ale nie wiem czy z moją sytuacją rodzinną mogę trwonić pieniądze na tak drogie rzeczy. Oczywiście chciałbym, żeby sprawiedliwość zwyciężyła, ale rachunek ekonomiczny jest bezlitosny.

Za rok w Wikipedii pod nazwiskiem Marcin Wróbel może widnieć napis "skazany prawomocnym wyrokiem"?

- Z faktami się nie dyskutuje. Mogę narzekać na polski wymiar sprawiedliwości, ale co z tego? Z perspektywy czasu, gdybym wiedział jak to się wszystko potoczy, może postępowałbym inaczej. Pamiętam rozmowę z moim kolegą z Radomia, sędzią, który został zatrzymany. Postawiono mu zarzut uczestnictwa w korupcji sportowej. Przekonywał mnie, że do niczego nie doszło i jest niewinny. Osoba, która go oskarżała wycofała zeznania. Mówiłem mu: "działaj, walcz o swoje, nagłaśniaj to". Powiedział mi, że nie, bo zrobią z nim to samo, co ze mną. Teraz ja mam osiem zarzutów i dwie sprawy karne, a jego po trzech latach przywrócono do sędziowania. Z perspektywy czasu muszę przyznać mu rację - trzeba było siedzieć cicho.

Nie chciałeś we wcześniejszych wywiadach mówić o tym, jak wyglądały przesłuchania. Nie możesz, czy po prostu to wciąż jest zbyt bolesne?

- Teraz już mogę. Nie mogłem rozmawiać o tym w trakcie postępowania przygotowawczego. Przez wiele miesięcy nie wiedziałem na podstawie czyich zeznań zostałem zatrzymany. Dopiero później otrzymałem białą kartkę papieru na której zobaczyłem odręcznie napisane: "zeznania Andrzeja Blachy", czyli "Małego Fryzjera".

Andrzej Blacha w aferze korupcyjnej został oskarżony o ustawienie kilkudziesięciu meczów m.in. Korony Kielce, Motoru Lublin i Unii Janikowo. Jako asystent pracował w Wiśle Kraków i Groclinie Grodzisk Wielkopolski. Przez rozległe znajomości z sędziami, obserwatorami i działaczami nazywano go "Małym Fryzjerem". Miał być równie skuteczny, jak Ryszard Forbrich, szef piłkarskiej mafii.

Gdy funkcjonariusze CBA zobaczyli, że ani się nie przyznaję, ani nie obarczam winą innych, dali mi kolejną kartkę. Usłyszałem od nich: "widzimy, że nie możesz nam nic powiedzieć. Chłopie, jesteś młody, nie chcemy ci niszczyć życia. Masz tu kartkę, my podyktujemy zeznania, wrócisz do domu i będzie spokój".

Padły takie słowa?

- Tak, ale tego też nie udowodnię, ponieważ to, co było mówione nie było protokołowane. To co działo się w trakcie nocnych przesłuchań Może kiedyś napiszę o tym w jakiejś książce, ale na razie jest to jeszcze dla mnie zbyt traumatyczne.

Andrzej Blacha - jak dobrze się z nim znałeś?

- Tak dobrze, jak znałem się z innymi ludźmi z polskiej piłki. Blacha był wówczas takim dobrym duchem. Wydawało się, że ma niezliczone kontakty. W pewnym momencie zorientowałem się, że on ma taką sama moc jak np. szef sędziów i może pomóc w relacjach z obserwatorami. Z perspektywy czasu większość tego, co robiłem było bardzo niemoralne. Wręczanie obserwatorom perfum, prezentów, wydzwanianie do nich. Działałem na granicy uczciwości wobec kolegów po fachu. Ale robili tak wszyscy, którzy chcieli awansować. Często porównuję tę sytuację do dialogu z "Wielkiego Szu": ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś - wygrał lepszy. Wielokrotnie było tak, że dawałem jakieś perfumy obserwatorowi i mówiłem: "proszę pana, za kilka lat zobaczy pan mnie sędziującego w Lidze Mistrzów i pomyśli pan, że warto było pomóc temu człowiekowi". Takie były reguły, warto było pokazać, że nie sędziuję w trzeciej lidze, by zarobić 300 zł. Wielokrotnie zdarzało się, że obserwatorzy prezenty odrzucali, za mecz wystawiając ocenę bardzo dobrą. Ale oni wiedzieli dlaczego tak postępuję. Pewnie sami niejednokrotnie musieli nosić koszyczki z prezentami tym, którzy im pomagali. Dało się pewnie inaczej, ale ja byłem chorobliwie ambitny. Chciałem się z tej ligi wydobyć i naprawdę sędziować mecze w Lidze Mistrzów. Nie uchylam się od odpowiedzialności za to, jak to wyglądało.

Byłeś lubiany w środowisku sędziów?

- Wydaje mi się, że nie. Byłem bezczelny. Szedłem po trupach, tylko najbliższe mi osoby - rodzina, asystenci z którymi regularnie sędziowaliśmy - wiedziały jaki jestem. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o arbitrów, to byłem jednym z prekursorów profesjonalizmu. To, że wychodziłem na mecz z żelem na włosach, z rozpiętą koszulką wynikało raczej z kompleksów, chęci dodania sobie wieku i powagi. Sędziowałem mecze Jurkowi Brzęczkowi czy Tomaszowi Hajcie, a nie miałem nawet 30 lat. Dziś śmieję się z tego jak wyglądałem, z tą nieszczęsną gumą w ustach. Prezentowałem się żałośnie. Myślę, że byłem odbierany przez innych jako "typowa warszawka". Ale nie przejmowałem się tym, bo ważne dla mnie było jak patrzyli na mnie współpracownicy. Byliśmy profesjonalni.

10 grudnia 2009 r. Marcin Wróbel został zawieszony przez PZPN. Wyrok - cztery lata dyskwalifikacji za korupcję. Jednak Wróbel nie miał wtedy żadnego prawomocnego wyroku. Związkowy Trybunał Piłkarski karę uchylił, ale Wydział Dyscypliny znów Wróbla zawiesił. Sprawa zakończyła się w Trybunale Arbitrażowym ds. Sportu przy Polskim Komitecie Olimpijskim.

PZPN zawiesił cię nie czekając na wyroki sądowe.

- W tym roku zawieszenie się skończyło. Dzięki tej sprawie poznałem trochę ustaw dotyczących sportu w Polsce. To niepojęte, że związek mógł ukarać swojego członka za czyny, które nie zostały udowodnione. Dlatego zaskarżyłem tę decyzję i cały związek do Trybunału Arbitrażowego przy PKOl-u. W międzyczasie zmieniła się ustawa o sporcie. Wcześniej było tak, że obligatoryjnie mogłem to zaskarżyć, ale teraz, by członek związku sportowego mógł się zwrócić do trybunału, musi poprosić o zgodę ten sam związek, który go ukarał.

PZPN nie wydał ci zgody?

- Muszę związek pochwalić, PZPN wydał zgodę. Mój pełnomocnik był zdziwiony, jak długo musieliśmy czekać na werdykt. W trakcie posiedzenia sędziowie wychodzili z sali, gdzieś dzwonili, nie widzieliśmy co się dzieje. Potem się wyjaśniło: Trybunał uznał, że związek może zawiesić swojego członka, która nie ma uprawomocnionego wyroku. Nie toczyła się tam sprawa Wróbla, a tak naprawdę całej polskiej piłki. Dlaczego? Gdyby okazało się, że związek nie mógł tego zrobić, to całe orzecznictwo, wszystkie kary finansowe dla klubów, degradacje, zawieszenia... wszystko trzeba by było cofnąć. Nic dziwnego, że tam również przegrałem.

14 lutego 2009 r. Marcin Wróbel został ojcem, na świat przyszła Hania. Dziewczynka urodziła się w skrajnie ciężkiej zamartwicy mózgu. Cierpi na czterokończynowe porażenie mózgowe oraz padaczkę. By jej pomóc założył Fundację "Moc". Lekarze dawali jej kilka miesięcy, a dzięki wysiłkom rodziców wkrótce Hania skończy siedem lat.

Można powiedzieć, że świat zawalił ci się dwa razy?

- Tak, ale gdy zawalił się po raz drugi ten pierwszy przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Paradoksalnie, dzięki temu, co stało się z moją córką, sprawy sędziowskie po mnie spływają. Za sprawą tej drugiej tragedii mam piłkarski spokój psychiczny. Teraz sobie myślę, że byłbym szczęśliwy, gdybym miał tylko takie problemy w życiu.

Kiedyś rozgraniczałeś rozmowy o życiu prywatnym i o córce.

- Łukasz Cielemęcki z "Przeglądu Sportowego" uświadomił mi, że dzięki przeszłości w ekstraklasie mogę zainteresować postronnych ludzi sytuacją Hani i fundacją "Moc". Dziś rozumiem, że powinienem o tym rozmawiać, bo to może pomóc skuteczniej zbierać środki na leczenie i rehabilitację mojej córki.

Nic nie wskazywało, że Hania urodzi się z jakimś problemem, wszystko stało się w trakcie porodu?

- Rozstrzygnie to sąd, ale najprawdopodobniej był to poważny błąd anestezjologa. Ciąża była modelowa, nic złego się nie działo. W noc gdy wywoływano poród doszło do drastycznego spadku tętna. Anestezjolog nie dawał sobie rady ze znieczuleniem, cesarskie cięcie zamiast zwyczajowych 5-7 minut trwało pięć razy dłużej. Przez to doszło do krytycznego niedotlenienia mózgu. Skutkiem była zamartwica, porażenie mózgowe i ciężka padaczka.

Mógłbyś opowiedzieć o Hani?

- Mogę, tylko muszę zebrać siły... Hania jest cudowna. Nauczyła mnie empatii, takiej której nigdy nie miałem. Dzięki niej patrzę dookoła. Gdy widzę chore dziecko albo chorą rodzinę, którym moja fundacja może pomóc, to walę jak w dym, a kiedyś przeszedłbym obok tego obojętnie. Gdy Hania ma dobry dzień i nie ma ataku padaczki, który kończy się wlewką, czymś co ją resetuje i ratuje życie, to się uśmiecha. Gdy wracam z pracy, gdy jej śpiewam. Wydaje mi się, że wszystko rozumie, wodzi wzrokiem tak jakby chciała powiedzieć: "Cześć tato, jak minął dzień?".

Kiedy się urodziła skierowano nas do hospicjum, by mogła umrzeć w godnych warunkach. Teraz, po siedmiu latach, w ściągniętym z Norwegii sprzęcie robi pierwsze kroki. Nowy neurolog nie wierzył, że to Hania jest na filmiku z prób chodzenia. Cuda się zdarzają.

Twoja fundacja zbiera pieniądze dla Hani i innych dzieci m.in. poprzez turnieje piłkarskie. Pomaga ci w tym bardzo dużo osób ze środowiska. Wierzą w twoją niewinność?

- Mało tego, na jednym z turniejów zagrał Andrzej Blacha. Wcześniej widzieliśmy się tylko przed salą sądową w Inowrocławiu. Trwało to sekundy, zdążyłem go tylko zapytać o to, dlaczego podpisał tę kartkę z zeznaniami. On nie musiał tego robić, nie miał małego dziecka w potrzebie, czy żony z zagrożoną ciążą, jak Grzegorz Gilewski. Na moje pytanie nie odpowiedział. Później, witając się z jego drużyną podałem mu rękę. Jak każdemu, kto przyjeżdża pomóc Hani. Czytałem później jego zeznania z PZPN-u, że był przymuszony, że przyznał się do tego co mu podyktowano. Jednak nikt go nie potraktował poważnie, pierwsze zeznanie jest najbardziej wiarygodne dla prawników.

Nie odpowiedziałeś mi wcześniej na pytanie - ludzie ci wierzą?

- Powiedziałem, co zrobiłem złego, przyznałem się do mało moralnych zachowań. Gdyby mieli mnie za oszusta, to pewnie nie chcieliby pomagać.

Jak to się wszystko dla ciebie skończy?

- Już się skończyło. Chcę tylko przypilnować, żeby żaden z sędziów nie interpretował rzeczywistości jak ten w sprawie Śląska Wrocław. Jednostronnie, bez refleksji przepisując akt oskarżenia. Potraktował mnie jak przestępcę, który jest twardzielem i nie chce przyznać się do winy. Czy sprawy rozstrzygną się na moją korzyść? Na moje życie już to nie wpływa, nie chcę być sędzią. Czasem ktoś zadzwoni, żeby pogwizdać coś towarzysko, wtedy odkurzam korki i lecę. Już się tym tak nie egzaltuję, jak w czasach kiedy zwoływałem konferencje prasowe. Wtedy czułem, że świat jest tak strasznie niesprawiedliwy i nie mogę odpuścić. Siedziałem kiedyś przy stole z ludźmi, którzy przyznali się do winy, choć są niewinni. Tak twierdzili i chcę im wierzyć. Pytałem: dlaczego schowali się przed światem? Bo im wstyd, bo nie mogą patrzeć na sąsiada. Akceptuję, że każdy ma inną konstrukcję psychiczną. Dla mnie to koniec, swoich marzeń już nie zrealizuję, nie będę sędziować meczów Ligi Mistrzów. A skoro tak czas na spełnianie nowych marzeń. Dla Hani.

Hania WróbelHania Wróbel Marcin Wróbel

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.