Primera Division. Subiektywny przewodnik po lidze bogów

Rusza najlepsza liga świata. Choć tak źle zarządzana, to wciąż niedościgniona na boisku. Kto się wedrze między Real a Barcelonę albo między Leo Messiego a Cristiano Ronaldo? O Primera Division pisze Dariusz Wołowski ze Sport.pl.

Na boisku - nr 1...

Patrząc na rankingi i wyniki w europejskich pucharach, nie ma co do tego cienia wątpliwości. Współczynnik UEFA (84,427) wypracowany przez hiszpańskie kluby jest aż o 18,7 wyższy od Bundesligi i o ponad 20 dystansuje Anglię. W ostatniej dekadzie kluby hiszpańskie wygrywały Ligę Mistrzów pięć razy, Ligę Europy nawet sześciokrotnie. Bywały hiszpańskie finały bratobójcze: w LM Real - Atletico w 2014, a w LE Sevilla - Espanyol w 2007 oraz Atletico - Athletic w 2012.

W ostatnich dwóch sezonach podważony został nawet argument o skandalicznej dysproporcji sił między Realem i Barceloną a resztą stawki. Przed rokiem Primera Division wygrało Atletico, w minionym sezonie poziom i zaciekłość rywalizacji po tytuł przewyższył wszystkie największe ligi razem wzięte. Gdy w Anglii Chelsea maszerowała niezagrożona, jak Bayern w Niemczech i Juventus we Włoszech, Barcelona i Real zmuszone były wspinać się na palce w każdej kolejce.

...w zarządzaniu dużo gorzej

Oczywiście liga hiszpańska ma swoje wady - w myśl zasady, że grają w niej geniusze, a zarządzają nią idioci. Relacje między szefami hiszpańskiej federacji a zarządem Primera Division wyglądają jak w Polsce w czasach Mariana Dziurowicza. Efekt wojny na górze jest opłakany, za prawa do transmisji meczów nie sposób uzyskać nawet połowy tej kwoty, którą dostaje Premier League. Po wielkich bólach podjęto w końcu decyzję, że prawa będą sprzedawane w całości, a nie każdy sobie, ale szefowie Barcy i Realu długo nie chcieli zaakceptować zasady, którą zrozumiano w Bayernie czy Manchesterze - aby rozgrywki były ciekawe, trzeba mieć solidnych rywali. I zadbać o nich, a nie tylko łupić z najlepszych graczy.

Bilety na mecze w pogrążonej w kryzysie Hiszpanii są absurdalnie drogie, nie tylko w Madrycie i Barcelonie, więc niektóre stadiony zieją bolesną pustką. A kluby balansują na krawędzi bankructwa, co jest efektem lat życia ponad stan. Afera korupcyjna? Na razie odkryto tylko wierzchołek góry lodowej. Stąd zwolennicy ligi angielskiej czy niemieckiej mogą spać spokojnie. Pod względem organizacyjnym, a także atmosfery na stadionach Primera Division nie dorasta im do pięt. A to atuty ogromne.

Potencjał sportowy ma jednak La Liga przebogaty, na co wpływają dwa czynniki. Po pierwsze, znakomita praca z młodzieżą w Hiszpanii: przeciętny piłkarz z Półwyspu Iberyjskiego jest wirtuozem przy topornym Angliku. Poza tym Hiszpania to wciąż najłatwiejszy kierunek pracy dla tabunów graczy z Ameryki Łacińskiej, gdzie geniusze rodzą się na kamieniu. Tyle że jak tak dalej pójdzie i przepływ graczy z biedniejszej Primera Division do bogatszej Premier League będzie narastał, poziomy mogą się wyrównywać - ze szkodą dla Hiszpanów.

Zobacz wideo

Rewolucje w Atletico

Kiedy 23 grudnia 2011 roku Diego Pablo Simeone, jeszcze wtedy trener niewiadomej klasy, podpisywał kontakt na Vicente Calderon, wydawało się, że przeminie jak inni - niezauważony. Trudno było o klub z gorszą reputacją nie tylko w Hiszpanii, ale w całej Europie. Co prawda czasy Jesusa Gila, który wyrzucał trzech trenerów w sezonie, minęły dawno, ale Atletico wciąż tonęło w długach, wciąż przypominało okręt rozchwiany na falach, w którym zdesperowani pasażerowie walczą zaciekle o miejsce przy sterze ku wspólnej zgubie.

To, co się stało za sprawą Argentyńczyka, ociera się o cud. Ze zgrai futbolowych rozbitków Simeone stworzył grupę komandosów do zadań ekstremalnych. Sukces pozwolił zmniejszyć zadłużenie, znaleźć nowych inwestorów, poprawić sytuację na tyle, że tego lata Atletico mogło wydać na transfery więcej niż Real i Barcelona.

Sezon 2013/2014, gdy klub z Vicente Calderon zdobył tytuł mistrzowski i awansował do finału Champions League, był najlepszy w jego historii. Po nim musiał nastąpić mały krok wstecz, bo krok do przodu był właściwie mission impossible.

Latem Simeone dokonał w składzie rewolucji (Martinez, Carrasco, Vietto). Dodając do tego Griezmanna czy Koke, można zaryzykować tezę, że suma talentu w kadrze Atletico nigdy nie była wyższa. Argentyński trener ma już odpowiedzi dla tych, którzy zarzucali mu, że hołubi antyfutbol. Ale też zapowiada, że esencja drużyny, jej charakter nie ulegną zmianie. W nowym sezonie Atletico wciąż będzie szło na wojnę, tylko z lepszymi argumentami.

Bogowie już nie nietykalni

Nie chcę powielać romantycznych, ale ryzykownych teorii o bohaterze, który zmienia świat w pojedynkę. Rola Simeone jest nie do przecenienia, on jest liderem, twarzą projektu, ale też znalazł sprzymierzeńców. Wśród piłkarzy, szefów klubu i kibiców.

Ta historia ma jednak drugie dno, może istotniejsze niż kilka wygranych meczów. Nie chodzi wyłącznie o to, że Simeone odniósł sukces, odbudował nadzieje rzesz kibiców z Calderon, którzy przez lata byli skazani na skandale, awantury i klęski. On pokazał, udowodnił, że Barcelona i Real nie są parą nietykalnych bogów patrzących na resztę z Olimpu. Kiedy się zaciśnie zęby i haruje, nawet najbogatszym i największym można postawić własne warunki.

Finał Ligi Mistrzów w Lizbonie Atletico jeszcze przegrało. Minimalnie, ale jednak. Dziś fani Realu, którzy przez 14 lat wywieszali transparenty: "Szukamy godnych rywali do derbów Madrytu", przed wyjazdem na Vicente Calderon wznoszą modły do patronki miasta Virgen de la Almudena. Ostatnio traktuje ona jednak swoje dzieci jednakowo. Z ośmiu derbowych starć minionego sezonu Atletico przegrało raz, wygrało cztery.

Kto pójdzie śladami Atletico?

Szansę mają Valencia, Sevilla i Athletic - chyba właśnie w takiej kolejności. Kiedy byłym dwa lata temu w Hiszpanii, nowe Estadio Mestalla wciąż przypominało porzuconą stację kosmiczną, gdzieś w innej galaktyce. Pustka, bezruch i kurz unoszący się nad wszystkim. Pogrążona w długach Valencia płaciła za życie ponad stan. Ale miasto wydało mi się tak samo zwariowane na punkcie piłki jak Madryt i Barcelona.

Ci, którzy kochają Valencię, uważali, że władze powinny pomóc. Fani Levante lub Villarreal twierdzili z kolei, że stawianie na nogi klubu z pieniędzy publicznych jest przestępstwem. Dziś Valencia ma nowych właścicieli i nowe nadzieje. Singapurczyk Peter Lim kupił 70 proc akcji, rok pracy jego i portugalskiego trenera Nuno odbudowały nadzieję na Ligę Mistrzów. W pierwszym meczu kwalifikacji Valencia pokonała 3:1 ćwierćfinalistę sprzed roku - Monaco.

Tyle że bliskim współpracownikiem Lima jest Jorge Mendes, najbardziej wpływowy agent w futbolu. To przede wszystkim jego graczy Lim sprowadza do Valencii. Zbudują sukces sportowy i finansowy klubu czy tylko zapełnią własne konta?

W 2000 i 2001 roku Valencia grała w finałach Ligi Mistrzów, przegrywając z Realem i na karne z Bayernem. Do dziś wzdycham za drużyną Hectora Cupera z Anglomą, Carbonim, Ayalą, Claudio Lopezem, Mendietą, Barają, Albeldą i Aimarem. Była chyba jeszcze większym fenomenem niż dzisiejsze Atletico. Broniła po włosku, atakowała po hiszpańsku - czysta perfekcja. Real, Barcelona i reprezentacja Hiszpanii czerpały z niej wzorce.

Sevilla ma chyba mniejszy potencjał od Valencii, ale w ostatnim sezonie dotrzymywała jej kroku. Oba zespoły raczej się latem osłabiły, niż wzmocniły. Klub Grzegorza Krychowiaka stracił Baccę i Vidala, zyskał Immobile, Konoplankę i wypożyczonego w ostatniej chwili z Juventusu Fernando Llorente. Valencia zmuszona była puścić stopera Otamendiego do City za 45 mln euro. Jaki będzie bilans tych zmian? Szczytem marzeń wydaje się gra o trzecie miejsce. Chyba że Atletico znów zagra o pierwsze.

Athletic wciąż idzie swoją drogą

Athletic Bilbao, czyli największe kuriozum europejskiej piłki, doczekało się wreszcie trofeum po 31 latach. Kiedyś było potęgą piłki hiszpańskiej, ale polityka zatrudniania wyłącznie Basków sprawia, że w globalnej wiosce futbolowej przebić się trudno. Dwa i pół roku temu w starciach pod okiem Marcelo Bielsy Athletic przypomniało o sobie całemu światu. Pobiło Manchester United w Lidze Europy w stylu zapierającym dech w piersiach. W finale Bielsę przechytrzył Simeone, potem zaczęły się problemy z Javim Martinezem i Fernando Llorente. Obaj postanowili odejść do Bayernu i Juventusu, rozbili jedność szatni na długi czas. Co nie znaczy, że nie mieli prawa do rozwoju i wyższych pensji.

Znajomy filozof hiszpański przekonywał mnie kiedyś, że w dobie jednoczącej się Europy, wolnego przepływu pracowników projekt Athletic - stawiający swoich ponad innych - pachnie mu rasizmem i ksenofobią. Mimo wszystko wielu kibiców widzi w tym coś romantycznego. Wszyscy wokół kupują bez ograniczeń, Athletic idzie własną drogą. Trudniejszą, bez wątpienia.

Po wygraniu Superpucharu Hiszpanii bohater dwumeczu z Barceloną Aritz Aduriz podkreślał tę wyjątkowość Athleticu. Nie było tradycyjnego przejazdu barką, wciąż stoi zacumowana w muzeum morskim w Bilbao. Na niej świętowano ostatnie sukcesy klubu w latach 80., teraz nie było czasu, w czwartek Athletic grał na Słowacji kwalifikacje do Ligi Europy.

Ciekawe jest jednak zestawienie Barcelony z Athletikiem - obaj finaliści Superpucharu są przecież symbolami najbardziej separatystycznych regionów w Hiszpanii. Barca przez lata stała transferami wielkich, zagranicznych gwiazd: Kubali, Cruyffa, Maradony, Romario, Ronaldo, Rivaldo czy Ronaldinho. I w rywalizacji o Puchar Europy znaczyła mało aż do 1992 roku. Wielki kompleks wyleczył Cruyff jako trener. Kazał postawić na szkolenie, a gdy La Masia zaczęła wypuszczać w świat wybitnych wychowanków, kataloński klub zdominował najważniejsze klubowe rozgrywki, wygrywając je cztery razy w ostatniej dekadzie. Może jednak w piłce powinna istnieć równowaga między tym, co własne i importowane? Athletic też słynie ze szkolenia na całą Hiszpanię.

Co kocha Grzegorz Krychowiak?

Jest pierwszym Polakiem od czasów Jana Urbana, który wziął Primera Division szturmem. W dodatku zdobywa mało goli, gra na pozycji mniej medialnej. Tylko z pozoru jednak. Krychowiak jest ulubieńcem hiszpańskich mediów, z natury skłonnych do przesady w każdą stronę. Polaka porwała fala wznosząca, oby potrafił ją wykorzystać maksymalnie. Ciężko na to pracował, by dostrzeżono w nim Supermana. Niech nas to cieszy, zbyt wielu polskich piłkarzy traktowano w europejskich klubach jak pogubione sieroty. Mamy piłkarskiego King Konga, to się tym dobrze bawmy. Nawet gdyby napuszone komplementy Hiszpanów śmieszyły samego Krychowiaka.

Gdy pomocnik Sevilli biegał za piłką w Orle Mrzeżyno lub Żakach 94 Kołobrzeg, wcale nie marzył o słońcu Hiszpanii. Raczej o pochmurnym Liverpoolu. Jego wzorem jest Steven Gerrard, który w 2005 roku razem z Jerzym Dudkiem zdobył Puchar Europy. Gdy rozmawia się z Krychowiakiem dzisiaj, trudno nie wyczuć, że sentyment, wręcz fascynacja ligą angielską pozostała. Pewnie tam poszuka kolejnego miejsca pracy, gdy skończy misję Sevilla. Dziś Polak dorasta do Liverpoolu, a klub z Anfield chciałby być nawet na miejscu - zdobyć w ostatnich dwóch latach dwa europejskie trofea i szykować się do rywalizacji w Lidze Mistrzów. Historycznie patrząc, Sevilla wciąż będzie jednak zazdrościć pięciokrotnym zdobywcom Pucharu Europy.

Czy marzenie z dzieciństwa Krychowiaka się spełni? Trudno powiedzieć, czy należy mu tego życzyć. "The Reds" przeżywają trudny okres. Ale atmosfera wokół Premier League wciąż fascynuje i pociąga, nie mówiąc nawet o pieniądzach. W Hiszpanii, by zrobić krok do przodu, Krychowiak musiałby trafić do Atletico lub Realu. Barcelona piłkarza o takiej charakterystyce raczej nie zatrudni. A więc Anglia jest najbardziej logicznym kierunkiem.

Kto dołączy do gwiazdozbioru?

Nie warto się rozwodzić nad gwiazdami ligi hiszpańskiej, bo te się właściwie nie zmieniają. Najwyżej na księżycowy poziom Leo Messiego i Cristiano Ronaldo wskoczą Iniesta, Bale, Neymar, Isco, Suarez, Kroos, Busquets czy James. Czy ktoś ma jednak szansę wypłynąć z zaskoczenia?

Eksplozja sprowadzonego do Atletico Jacksona Martineza albo jego kolegi Antoine'a Griezmanna też nie byłaby szokiem. Po pretemporadzie Hiszpanie chwalą Konoplankę z Sevilli i Carrasco z Atletico. Szybcy, zwinni, nieźli technicznie, może oni będą rewelacją?

A może Jese Rodriguez z Realu, który ponoć wrócił do poziomu sprzed kontuzji? Dwa lata temu rywalizował o miejsce na skrzydle z Garethem Bale'em, dziś ma się szarpnąć na pozycję Karima Benzemy w środku ataku. Obaj rywale wychowanka to ulubieńcy Florentino Pereza. Na Benzemę już kilku podnosiło rękę i już ich w Madrycie nie ma. Mimo tak mocno utrwalonej hierarchii gwiazd Primera Division ciekawych wątków wciąż nie brakuje.

Czy Ronaldo i Bale polubią nowe rządy?

Do Luisa Enrique, Diego Simeone, Nuno i Emery'ego dołącza Rafa Benitez. Real to jedyny klub z czołówki ligi, który zmienił trenera. Zmiana drastyczna: romantycznego, jowialnego Ancelottiego, który dawał piłkarzom wolną rękę na boisku, zastąpiono jajogłowym Hiszpanem. Twierdzi, iż wie, gdzie przychodzi (trudno, żeby nie wiedział: w Madrycie się urodził, Real go wychował). Sugeruje, że nie odważy się powielać schematów z Valencii, Liverpoolu, Interu, Chelsea i Napoli.

Rafa jest pasjonatem. Opowiadał mi kolega z dziennika "Marca", że kiedyś - pozostając długo bez pracy - zgodził się trenować dzieci w szkole (oczywiście za darmo). Lubi dowodzić i rządzić. Tylko czy Ronaldo, Bale i reszta polubią te rządy? Real był mistrzem Hiszpanii raz w ostatnich siedmiu latach, mimo iż Ronaldo zdobył dla niego 225 goli w Primera Division.

Niesamowite skoki do wody z najważniejszego mostu Hercegowiny [ZDJĘCIA]

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.