Bartosz Bosacki: Nie skreślajcie Lecha

- Jeszcze nie ma tragedii. W zeszłym roku mieliśmy osiem punktów mniej niż Wisła i tylko 13 meczów na odrobienie strat. Teraz do końca zostało 15 kolejek. Maraton wygrywa się na ostatnich metrach, a nie w połowie dystansu - mówi kapitan Lecha

W połowie ligowego sezonu mistrz Polski jest dopiero jedenasty. Przegrał sześć spotkań i ma 11 punktów straty do prowadzącej Jagiellonii. Za to w Lidze Europejskiej spisał się rewelacyjnie, w grupie pokonał Manchester City, dwa razy zremisował z Juventusem i awansował do 1/16 finału, w której w lutym zmierzy się z portugalską Bragą.

Robert Błoński: Co się działo z Lechem jesienią? Tomasz Frankowski mówił, że po meczach w Europie trzy dni później w lidze brakowało wam sił w ekstraklasie.

Bartosz Bosacki: Wszystko zaczynało się i kończyło w naszych głowach. Na ligę nie umieliśmy się zebrać mentalnie. Od połowy rundy byliśmy w trudnej sytuacji, bo szybko straciliśmy sporo punktów, ale rozmowy w szatni nic nie dawały i wciąż nie potrafiliśmy wygrać. W drużynie coś nie funkcjonowało. Nikt nie wiedział co, bo inaczej byśmy temu zaradzili.

Grą i wynikami w pucharach dostarczyliśmy radości kibicom w całej Polsce. Za to w lidze Lech nie grał na miarę mistrza Polski. Ale uważam, że jeszcze nie ma tragedii. W zeszłym roku, po ostatniej kolejce jesieni, byliśmy na trzecim miejscu, mieliśmy osiem punktów mniej niż Wisła i tylko 13 meczów na odrobienie strat. Teraz do końca zostało 15 kolejek. Uważam, że nie jesteśmy na straconej pozycji. Maraton wygrywa się na ostatnich metrach, a nie w połowie dystansu.

Nie zaklina pan rzeczywistości? Łatwiej odrobić osiem punktów z trzeciego miejsca, niż wyprzedzić dziesięciu rywali.

- Nie mówię, że jesteśmy w dobrej sytuacji, ale nie możemy sobie wmówić, że sezon jest już stracony. Nie poddajemy się w lidze, z Polonią Warszawa gramy w ćwierćfinale Pucharu Polski. Lech pokaże się też w Europie. Spróbujemy wygrać, ile się da i zobaczymy, jaki będzie efekt. Celem jest awans do pucharów.

Na początku sezonu byliście blisko kompromitacji, czyli odpadnięcia z Ligi Mistrzów w dwumeczu z Interem Baku. Azerów wyeliminowaliście dopiero po dramatycznych karnych.

- Zdecydowany faworyt i zdecydowanie lepsza drużyna miała problemy z zespołem, który chciał tylko coś udowodnić. Dziś możemy mówić o emocjach i nauczce, ale dobrze, że tak to się skończyło. Żałuję, że w kolejnym dwumeczu o Ligę Mistrzów nie wyeliminowaliśmy Sparty Praga. Patrząc na naszą późniejszą grę w Europie, Czesi byli w zasięgu. Ligi Mistrzów nie podbiliśmy, ale dziś nie ma co płakać, że Lech w niej nie zagrał, bo błysnął w Lidze Europejskiej. Trafiliśmy do grupy mocnej jak w Champions League.

Porażka ze Spartą była najbardziej przykrą w rundzie?

- Nie. Takie porażki jak z Interem Baku czy Spartą już kiedyś przeżyłem. Do dziś nie mogę odżałować przegranej z Legią w Warszawie. Nie wiem, jak tego "dokonaliśmy". Mam 35 lat, rozegrałem wiele meczów, ale nigdy naszego największego rywala nie mieliśmy tak na łopatkach jak w tej rundzie. W pierwszej połowie nie istnieli, strzeliliśmy gola, mieliśmy okazje na kolejne. Ale przypadkowo wyrównali i po przerwie na boisko wyszedł inny Lech. Choć graliśmy z przewagą zawodnika. Wyglądało jakbyśmy z kimś zamienili się koszulkami. Coś się w nas zacięło, w głowie był strach, że nie damy rady, że niewykorzystane okazje się w końcu zemszczą i w samej końcówce straciliśmy gola na 1:2.

O sile Lecha stanowią zagraniczni piłkarze - Arboleda, Kriwiec, Stilić, Rudnevs. Pan, Grzegorz Wojtkowiak czy Sławomir Peszko to nieliczne wyjątki.

- Nie wymienił pan Dimy Injaca, moim zdaniem jednego z najlepszych ligowców. Kiedy go brakuje, Lech gra słabiej. W każdym zespole powinna być równowaga między Polakami a obcokrajowcami. Nie jest łatwo wszystko poukładać, gdy spotykają się różne nacje, charaktery i jest bariera językowa. W Lechu się udało, nasi obcokrajowcy podnieśli poziom ligi.

Nie ma pan żalu, że przed walką o Ligę Mistrzów klub się nie wzmocnił? Nie znaleziono następcy króla strzelców Roberta Lewandowskiego, wcześniej nie zainwestowano w piłkarzy pieniędzy za Rafała Murawskiego sprzedanego do Rubina Kazań. Artjoms Rudnevs przyszedł za późno.

- Polskie kluby muszą sprzedawać najlepszych, by przeżyć. Robertowi mówiłem: "Masz swoje pięć minut, jedź do Dortmundu i je wykorzystaj". Co do wzmocnień, to nie siedzę w kieszeni właściciela i nie wiem, ile pieniędzy było do wydania latem, ale mam poczucie, że na eliminacje Ligi Mistrzów powinniśmy mieć mocniejszy skład. Artjoms rzeczywiście błysnął w Lidze Europejskiej, Juventusowi strzelił wszystkie cztery gole. Mam nadzieję, że głowa mu się nie zagotuje i nie uwierzy w plotki transferowe oraz miliony euro, które już jest ponoć wart. Liczę, że wiosną dalej będzie skuteczny w Lechu.

Ale zdarzały się nam także nietrafione transfery. Być może nie tylko piłkarze, ale i osoby zarządzające klubem potrzebują doświadczenia, by otworzyć drzwi do Champions League i grać w niej z powodzeniem. Spartę wyeliminowała słowacka Żilina, która w Lidze Mistrzów nie zdobyła punktu. To ja już wolę cieszyć się ze zwycięstwa nad Manchesterem i remisów z Juventusem. To była lepsza promocja Lecha i Poznania. Gramy w Lidze Europejskiej dalej, ale Europa nie może nam przesłonić ligi.

Meczami z Manchesterem i Juventusem łatwiej się jednak wypromować niż z Lechią czy Ruchem. Lech grał w pucharach bardzo zmotywowany, w lidze nie.

- Nasze podwórko odwiedza jeden menedżer, a Turyn czy Manchester kilkudziesięciu. Docierało to do nas, ale kandydaci na wielkich piłkarzy grają dobrze nie tylko w wielkich meczach. Znowu wróciliśmy do przygotowania mentalnego. Żeby zrobić karierę, potrzebna jest głowa, która ogarnie i mecz w Manchesterze, i w Bytomiu.

Z lepszymi Lech nie miał nic do stracenia. W polskiej lidze rywale traktowali was jak Manchester czy Juventus. Może nie lubicie roli faworyta?

- Coś w tym jest. Zgodnie z zasadą "bij mistrza" każdy chciał próbował wygrać z Lechem.

Nie boi się pan, że zanim zagracie z Bragą, odejdą Peszko, Stilić czy Wojtkowiak?

- Kiedy byłem w ich wieku, co pół roku słyszałem, że jest dla mnie znakomita oferta. Zwykle była to nieprawda. Wierzę, że Lech się nie osłabi. O duży transfer z naszej ligi nie jest prosto, a dla tych chłopaków magnesem, by zostać tu jeszcze choć pół roku, powinna być perspektywa dalszej gry w pucharach. Jeśli jednak dostaną ofertę nie do odrzucenia, nikt nikogo nie zatrzyma na siłę. Nie ma ludzi niezastąpionych. Mam tylko nadzieję, że jeśli ktoś odejdzie, to w klubie będzie pomysł, kim go zastąpić. Na razie udało się przedłużyć kontrakt z Manuelem Arboledą, choć negocjacje trwały długo.

Wierzył pan w plotki, że jeśli nie dogada się z Lechem, to będzie negocjował z Legią?

- Jako poznaniak z krwi i kości nigdy bym tego nie zrobił. Legia nie jest tu dobrze odbierana, ale Arboleda to piłkarz i jeśli dostałby lepszą propozycję, pewnie poszedłby do Warszawy. W Poznaniu by się to nie spodobało, ale tak bywa. Figo zamienił kiedyś Barcelonę na Real.

Arboleda w reprezentacji Polski?

- Jeśli mamy naturalizować obcokrajowców, to niech chociaż - jak Obraniak - mają polskich przodków. Gdy za parę lat Manuel skończy grać w piłkę, wróci do Kolumbii, gdzie się urodził. Jest jednak przykładem solidności, a nie meteorem spadającym na ziemię po kilku czy kilkunastu dobrych meczach. Nigdy nie zszedł poniżej dobrego poziomu, za to go cenię. Wiele Lechowi pomógł, strzelał ważne bramki. Piłkarsko się do kadry nadaje, ja bym go nie brał tylko ze względów patriotycznych.

Czy Robert Lewandowski ma szansę zostać piłkarzem klasy światowej? Dortmund to tylko przystanek do jeszcze lepszego klubu?

- Umiejętności i talent ma nieprzeciętne. Za kilka lat może być kimś wyjątkowym. W Bundeslidze dobrze zniósł aklimatyzację, odnalazł w zespole lidera. Wchodzi na boisko i robi różnicę na plus, a nie na minus. Ma poukładane w głowie, choć w Lechu był moment, że przestał strzelać gole. Skorzystał na tym, że zmienił się trener. Nie chcę krytykować selekcjonera, ale gdyby Franciszek Smuda pozostał w Lechu, to wysuniętym napastnikiem dalej byłby Hernan Rengifo. A Robert wciąż grałby za nim albo na skrzydle. Po przyjściu Jacka Zielińskiego zaczął grać na "szpicy" i został królem strzelców.

Był pan zaskoczony zwolnieniem Zielińskiego akurat po wygranych meczach z Cracovią w Pucharze Polski i Wisłą w lidze?

- Tak. Wcześniej zmiana trenera chodziła mi po głowie, bo mieliśmy słabe wyniki. Przeżyłem wiele zwolnień i widziałem różne sytuacje z tym związane, ale coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. Myślałem, że po zwycięstwach z krakowskimi zespołami najgorsze już jest za Lechem i Zielińskim. W życiu się nie spodziewałem dymisji trenera 48 godzin przed meczem z Manchesterem. O tym, czy przyjście Jose Bakero wyszło Lechowi na dobre, przekonamy się wiosną. Nowy trener powiedział nam, że przez półtora miesiąca niewiele mógł zmienić i przy każdej okazji dziękował oraz dedykował sukcesy poprzednikowi. Z trenerem Zielińskim odzyskaliśmy mistrzostwo i należą mu się słowa uznania. Na ostatniej odprawie powiedział nam: "Każdy trener musi być przygotowany na każdą ewentualność".

Był pan zaskoczony nazwiskiem następcy?

- Nie spodziewałem się w Poznaniu Bakero. Mam nadzieję, że to była dobrze przemyślana decyzja. Były piłkarz Barcelony ma wielkie doświadczenie piłkarskie i próbuje je nam przekazać. Nie zmienił taktyki, choć jesteśmy na to gotowi, bo jego Polonia grała w innym ustawieniu. Kontrakt ma do czerwca. Wtedy będzie czas rozliczeń. Rok temu też podsumowano nas już po rundzie jesiennej i skreślono z walki o mistrzostwo. A my je zdobyliśmy. Dlatego teraz też nas nie skreślajcie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.