Reprezentacja. Smuda 2.0. Wersja pluszowa

Gdy przyjmował posadę, został zgodnie uznany za kandydata wśród tubylców bezkonkurencyjnego jako osobnik niezależny, niepokorny, nieustraszony. (...) Od tamtej pory odkrywamy innego Smudę. Obsypującego działaczy czułymi słówkami, ustępującego pod naciskami, wręcz uległego - opisuje selekcjonera dziennikarz Gazety Wyborczej i Sport.pl Rafał Stec.

Więcej o reprezentacji przeczytasz na blogu Rafała Steca ?

Żonę zabrał dobry mąż Franciszek Smuda do Tajlandii, nas sprowadził na ziemię. Naiwniacy łudzący się, że wyprawie polskich piłkarzy na Puchar Króla Bhumibola Adulyadeja - dla poddanych Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Potomek Boga Wisznu, Wspaniała Ochrona etc - przyświeca doniosły cel szkoleniowy, musieli ostatecznie otrzeźwieć: żadnych ściśle tajnych planów selekcjoner nie skrywał, wyjazd miał ograniczony sens, stąd logiczny pomysł, by pobrykała krajoznawczo małżonka. Skoro wraz z duńskimi ligowcami zaszczyciliśmy Tajlandię i Singapur jako pierwsi europejscy rywale od czterech lat, skoro między słupki wpuściliśmy szczegółowo rozpoznanego ligowego safandułę Mariusza Pawełka, to dlaczego nie zadbać o najbliższych? Smuda wbrew obiegowym sądom nie czyni cudów, wokół selekcjonera reprezentacji nadal panoszy się to, co zwykle, kolesiostwo nadal góruje nad kompetencjami, pezetpeenowski nadzór nadal jest toksycznym balastem. I pasowanie na dyrektora kadry Jana Furtoka, który zasłużył się głównie oddaniem głosu w wyborach na prezesa Grzegorza Latę, tylko o trwaniu starego porządku dyskretnie przypomniało. Nowe jest jedno. Wcielenie Smudy.

Gdy przyjmował posadę, został zgodnie uznany za kandydata wśród tubylców bezkonkurencyjnego (zwyciężył dzięki sondażom opinii publicznej) jako osobnik niezależny, niepokorny, nieustraszony. W domyśle - odporny na pezetpeenowską ingerencję, a zarazem pozbawiony niezbywalnej wady poprzednika, czyli niebędący - mimo zwodniczo oryginalnej, z ducha kubistycznej polszczyzny - obcokrajowcem. Od tamtej pory odkrywamy innego Smudę. Obsypującego działaczy czułymi słówkami, ustępującego pod naciskami, wręcz uległego. Hardy niegdyś trener pokornie przyjmuje współpracowników, których mu narzucają (Jacek Zieliński), choć upatrzył sobie innych. Dba, by nikogo w centrali nie urazić ani poirytowanym łypnięciem. Bohatersko broni rzekomej zasadności eskapady do Azji z graczami, którzy jeszcze nie strawili urlopowej diety. Pomimo własnoustnie wygłaszanych apeli, by zderzać kadrę z silnymi przeciwnikami, przebiegle nie zauważa, że sklasyfikowana na 57. miejscu w rankingu FIFA Kanada, 105. Tajlandia i 110. Singapur tworzą ciąg sparingów tak rozpaczliwie leciuteńkich, że seriale o zbliżonym ciężarze niełatwo odnaleźć w całej historii reprezentacji. (Prztykania się z głęboko rezerwową Danią przytomniejsi rywale nie zakwalifikowali nawet jako meczu oficjalnego). Słowem, oglądamy Smudę w wersji soft, otulonego pluszem i z oklapniętym uszkiem, zbyt słodkiego w mowie, by to w ogóle mógł być ten sam gruboskórny typ, któremu talentu dyplomatycznego przypisywaliśmy mniej więcej tyle, ile Grzegorza Latę łączy z Szekspirem w oryginale. Przemiany trudno nie dostrzec, ale czy wypada się na nią zżymać? Wypada wyrzucać selekcjonerowi potulność, skoro wiemy, że misja pracownika PZPN w sporej mierze sprowadza się do pilnowania, by zwierzchnicy możliwie mało popsuli? By nie doprowadzić ich do pasji i nie uczynić jawnymi wrogami?

Reprezentacji pod przywództwem Beenhakkera szkodziła jego wojna z działaczami, która z podjazdowej przeszła w totalną, dlatego trzeba żyć nadzieją, że Smuda wie, co czyni. Szefostwo PZPN wciąż tkwi w przeświadczeniu, że nadąża, Antoni Piechniczek serio zwierzał się na łamach "Gazety", że marzy o naradach elity z Wydziału Szkolenia z ligowymi trenerami, by tych ostatnich zapłodnić intelektualnie przed europejskimi pucharami. Z wyżyn medalisty mundialu wzdychał nad kardynalnymi szkoleniowymi błędami popełnionymi przed meczami Lecha z Udinese. Poznaniaków, przypomnę zapominalskim, prowadził Smuda. Mało prawdopodobne, że Piechniczek od tamtej pory się zreflektował, giganci naszego trenerstwa po oczyszczeniu ojczyzny ze złogów holenderskich raczej jeszcze wezbrali chęcią, by wpływać na kadrę, swoją ekspansywną aktywność dla dobra Euro 2012 uważają za nieodzowną. Wiernopoddańcza poza Smudy może być maskaradą dla łagodzenia napięć i roztapiania trującego betonu. Z permanentnego stanu wyjątkowego u schyłku kadencji Beenhakkera przeszliśmy w erę programowego pacyfizmu, a biorąc pod uwagę upadek rangi meczów towarzyskich, wokół reprezentacji będzie w 2010 roku trochę jak w kinie familijnym - bez przelewu krwi, ale też bez wielkich wzruszeń, pastelowo i letnio. W przejrzystej strategii Smudy dostrzegam jedną rysę. Otóż do bonzów z PZPN mizdrzy się trener jak miś przytulak, ale nie wystarcza mu czułości, by pogłaskać piłkarzy. Przeciwnie, z Ebiego Smolarka niemal szydzi, choć to mimo wszystko wciąż napastnik z najpokaźniejszym snajperskim dorobkiem w kadrze pośród aktywnych polskich piłkarzy, a my czerpiemy z muraw zbyt ubogich w talent, by mieć pewność, że nie będziemy już go potrzebować. Selekcjonerska nieostrożność? Krótkowzroczność?

Całą resztę posunięć przyjmuję z dobrodziejstwem misiowego inwentarza, w rodzinny krajobraz uroczo wpisuje się nawet pani Smuda (choć jej powołanie stoi w niejakiej sprzeczności z deklarowanym przez męża żądaniem od piłkarzy stuprocentowego profesjonalizmu). Nie wykluczam wręcz, że trener szczerze wierzy w sens azjatyckiej eskapady. Skoro potrzebuje zlustrować chmarę ludzi, każdy dzień z kadrą uważa pewnie za bezcenny, a odstrzelić patałachów, jak wiadomo, można także podczas ćwiczeń. Tyle że sparingi przeciw chucherkom z Tajlandii i Singapuru umożliwiają co najwyżej selekcję negatywną, elementarną, eliminującą przypadki rozpaczliwie beznadziejne - kto tym chucherkom nie podoła, nie podoła nikomu. Dlatego każdy następny bliźniaczo egzotyczny wypad będzie już niewybaczalnym marnotrawstwem. Euro 2012 zdaje się odległe, w istocie czasu mamy dramatycznie mało. Gdyby złączyć wszystkie przyszłe zgrupowania kadry i dać je trenerowi ciurkiem, popracowałby Smuda krócej niż z drużyną klubową w trakcie zimowej przerwy ligowej. Dlatego ze zgrupowań i towarzyskich gierek trzeba wycisnąć wszystko, co możliwe, albo jeszcze ciut więcej. Przekonywać się, że obśmiewany Pawełek nie umie, to tyle, co ponownie odkrywać, że Kubuś Puchatek jest misiem o bardzo małym rozumku.

Polska - Dania ? był meczem nieoficjalnym

Więcej o:
Copyright © Agora SA