Raul zakończył karierę. Drugiego takiego już nie będzie

Zdobywając 22. tytuł w karierze z New Jork Cosmos Raul Gonzlez Blanco zakończył karierę piłkarską. Ten niezwykły rozdział trwał od 29 października 1994 roku do 15 listopada 2015. 1013 meczów, 427 goli mówi wiele i nie mówi niczego.

Roberto Carlos powiedział niedawno, że o ile Ronaldo tworzy legendę Realu na boisku, o tyle Raul robił to na boisku i poza nim. Gdy Portugalczyk pobił rekord bramek dla "Królewskich", Gonzalez Blanco pierwszy popędził z gratulacjami. Nie chodzi o to, by umniejszać rolę Cristiano, dziś w obliczu zawieruchy i dywagacji dotyczących jego odejścia z klubu, o to zbyt łatwo. Rekordy Portugalczyka, jego nadludzkie dokonania strzeleckie przetrwają, ale drugiego takiego jak Raul nie było. I nie będzie.

Był postacią pozytywną i zarazem tragiczną. Tragiczną, bo jego odejście z La Roja rozpoczyna jej złoty okres. Symboliczna jest scena kłótni z kibicem, który domagał się powrotu Raula do kadry, a nieżyjący już selekcjoner Luis Aragones w furii krzyknął: "Powiedz mi co reprezentacja zdobyła z Raulem?". To jeden z paradoksów sportu, Aragones poświęcił najlepszego gracza, by wstrząsnąć całym krajem i odciąć się od fatalnej przeszłości. Pamiętam mundiale i Euro z udziałem Raula i mógłbym przysiąc, że w apatycznej drużynie La Roja był jedynym, który wierzył w cokolwiek. Może gdyby w Korei i Japonii sędziowie byli uczciwi? Może? Ale sukcesy drużyny narodowej oglądał już tylko w telewizji.

Nie odważę się rozstrzygać na ile decyzja Aragonesa była aktem frustracji, na ile przejawem geniuszu, wyniki przyznają rację zmarłemu trenerowi. Czasem najlepszy piłkarz może nie pasować do koncepcji, jedno jest pewne: Raul zniósł zsyłkę z godnością. Tak jak z godnością zniósł odejście do Schalke z Realu, który dał mu wszystko, do którego trafił z Atletico, gdy oszalały prezes Jesus Gil zlikwidował sekcje młodzieżowe na Vicente Calderon.

Przemijanie było dla niego czymś naturalnym, więc po zdjęciu korków z nóg, szybko nauczy się chodzić w butach cywilnych.

Aby zdać sobie sprawę, kim był Raul dla hiszpańskiej piłki wystarczy zacytować Pepa Guardiolę. Zdaniem barcelonisty, zatwardziałego separatysty napastnik Realu to najwybitniejszy piłkarz w historii hiszpańskiej piłki. W 2001 roku otarł się o Złotą Piłkę, był drugi za Michaelem Owenem. Zabrakło 36 pkt. Ale Raul nie kolekcjonował tytułów indywidualnych, choć przecież seryjnie bił strzeleckie rekordy, a dziennikarze pisali o Raulu Madryt.

Sławy unikał, nigdy nie traktował jej jak swojej własności. Ilekroć dziennikarze z Madrytu potrzebowali piłkarza, który pojechałby do szpitala, lub na jakiekolwiek spotkanie z dziećmi, zawsze przychodzili do Raula. Nie odmawiał spełniając prośby bez śladu pretensji. Był legendą, ale zachowywał się jak chłopak z sąsiedztwa. Po prostu człowiek.

Rozmawiałem z nim kilka razy, bo Raul uważał, że otwartość na media jest częścią jego zawodu. W 2000 roku, w starej Ciudad Deportiva siedzieliśmy razem pół godziny na schodach z betonu. Rozmawialiśmy o ćwierćfinałach z Manchesterem United, tuż przed tym jak Real i Raul zdobyli Old Trafford eliminując z gry obrońców tytułu. Nie chciał autoryzacji, ufał obcym, ale po zakończeniu zapytał, czy nie mógłbym mu przysłać gazety z naszym wywiadem. - Będzie po polsku? - powiedziałem zdumiony. - Właśnie - odpowiedział wyjaśniając, że kolekcjonuje rozmowy ze sobą pisane w językach, których nigdy nie dane mu będzie się nauczyć.

Ronaldo chce być królem piłki, Raul uważał się za jej dłużnika. Czuł, że popularność, pieniądze, powodzenie są zbytkiem luksusu, na który zapracował przez przypadek, bo rzesze fanów zechciały postawić futbol na piedestale. Jak każdy dłużnik honorowy starał się spłacać swoje długi. Skromny, pracowity, wolny od narcyzmu, choć z solidnym poczuciem własnej wartości. Nie wolny od pasji na boisku, nawet złej, prowadzącej do oszustw, jak słynny gol w meczu z Leeds zdobyty ręką.

W Schalke niemieccy fani pokochali go od pierwszego wejrzenia, w dodatku z marszu poprowadził klub do półfinału Ligi Mistrzów. Zdobył 22 tytuły, których wymieniać nie ma sensu. Skończył w Cosmosie, jak Pele, choć to porównanie mocno go krępuje i zawstydza. Tak wysoko nigdy siebie nie stawiał, choć w Madrycie uważano go za uosobienie tradycji senorio - klubu dżentelmenów. Dziś już nikt nie chce być dżentelmenem, każdy zwycięzcą.

Synowie dostali imiona po Jorge Valdano, Hugo Sanchezie, Hectorze Rialu i Lotharze Matthaeusie.

Podyskutuj z autorem na jego blogu

Zobacz wideo

Oto kandydaci do bramki roku. Który gol najpiękniejszy?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.