Edgar Davids kończy przygodę trenerską

Czerwone kartki, stylowy ubiór, tajemnicze zniknięcia i kontrowersyjne zachowanie - Edgar Davids, legendarny pomocnik reprezentacji Holandii i takich klubów jak Ajax czy Juventus, właśnie zakończył swoją pierwszą poważną przygodę z zawodem trenera. Prawie poważną.

Po kilku meczach w Crystal Palace w 2010 roku miał ostatecznie zawiesić buty na kołku. Holender uznał, że jego czas dobiegł końca, ale pozostał w Londynie i zajął się propagowaniem futbolu ulicznego wraz z zaprzyjaźnioną fundacją. Prowadził też amatorski zespół Brixton United, który, według samego zainteresowanego, wygrał dwa puchary. Kolejne do kolekcji po mistrzostwach Holandii, Włoch, zwycięstwie w Lidze Mistrzów, Pucharze UEFA, Pucharze Interkontynentalnym i wielu innych jego triumfach.

To jednak 2012 rok okazał się przełomowy w jego karierze trenerskiej. Kolega zaprosił Davidsa na towarzyskie granie w pobliskim parku. - W pierwszej połowie poszedłem na łatwiznę, podając krótko i bezpiecznie - zdradził później Holender - Ale w przerwie sobie pomyślałem: "Hej, przecież jestem cholernym Edgarem Davidsem. Mają mnie zapamiętać." I zacząłem zakładać im "siatki".

O tym, że w północnym Londynie mieszka były triumfator Ligi Mistrzów, który ma nadmiar wolnego czasu, dowiedział się właściciel Barnet FC, klubu grającego wtedy na czwartym poziomie rozgrywkowym. Beznadziejny początek sezonu i miejsce w strefie spadkowej zmusiło Tony'ego Kleanthousa do szukania ratunku. I tak zaprosił byłego pomocnika reprezentacji Holandii do swojego klubu.

- To, co zobaczyłem, mnie zachwyciło. Cztery naturalne boiska, dwa ze sztuczną murawą, sala gimnastyczna, pomieszczenia klubowe i wykańczany nowiutki stadion - mówił Davids o bazie treningowej skromnego Barnet, najmniejszego z profesjonalnych klubów Londynu. Po kilku rozmowach zgodził się współpracować z wciąż trwającym menedżerem, ale szybko przekonał się, że taka pomoc może drużynie nie pomóc w utrzymaniu się w League Two. I tak Edgar Davids w wieku 39 lat wrócił na murawy.

Pierwszy mecz obejrzał z ławki rezerwowych, w drugim już zagrał, Barnet wygrało 4-0, a on zgarnął nagrodę dla najlepszego zawodnika spotkania. Po pierwszych jedenastu meczach jego przygody drużyna wydźwignęła się ze strefy spadkowej. Wtedy przyszło załamanie i pierwsza czerwona kartka - z Accrington Stanley. Jednak zawodnicy cenili sobie tę współpracę. Doświadczenie Davidsa się przydawało, jego konfrontacyjny styl prowadzenia treningów dodatkowo motywował piłkarzy.

Kibice również go uwielbiali. W marcu 2013 roku wracając z meczu na wyjeździe, uratował 36 z nich, którzy utknęli, bo zepsuł im się autobus - Davids nakazał postój i do Londynu fani wrócili razem z drużyną. Problem w tym, że ostatecznie Barnet z ligi spadło. Pechowo, bo w ostatniej kolejce i to z 51 punktami na koncie - najwyższym dorobkiem w historii dla drużyny "pod kreską".

To jednak nie oznaczało, że Holender swoje więzy z Barnet zerwał - co najwyżej lekko je rozluźnił. Od początku piłkarze mieli poza boiskiem zwracać się do niego tylko i wyłącznie "proszę Pana". Gdy nie grał, brylował oryginalnym ubiorem przy linii bocznej, często besztając swoich piłkarzy za to, w jakich ciuchach chodzą na co dzień. - Moda jest istotna, człowieku - tłumaczył jednemu z dziennikarzy.

Kleanthous zezwalał mu na inne aktywności, między innymi zachęcanie młodzieży do gry w piłkę w każdych okolicznościach na ulicach Londynu, odwzorowując warunki, w jakich on rozwijał się w Amsterdamie. Także często wyjeżdżał za granicę, by promować własną markę ubrań. Ominął go tydzień okresu przygotowawczego, po tym jak poleciał na tydzień do Los Angeles na zaproszenie do... słynnego pałacu Playboya.

Na nowy sezon w niższej lidze przyznał sobie koszulkę z numerem pierwszym ("Chciałem po prostu wyznaczyć nowy trend") i opaskę kapitańską. Coraz częściej zmieniał też pozycje, na jakich grał. Raz, po kolejnej kilkudniowej nieobecności na treningach, zjawił się przed samym meczem i powiedział, że zagra na środku obrony. - Robiłem to w Lidze Mistrzów i reprezentacji - stwierdził przed zaskoczonym zespołem. Barnet wygrało, a on do swojego Bentleya wsiadał z butelką szampana dla najlepszego piłkarza spotkania. W listopadzie w Pucharze Anglii z Preston North End wystawił samego siebie w ataku. Jego zespół przegrał 0-6.

Rocznicę pracy w Barnet uczcił... czerwoną kartką przeciwko Wrexham, gdy uderzył łokciem rywala w przerwie w grze. Do końca roku uzbierał trzy w zaledwie ośmiu występach. - Chyba przestanę już grać - narzekał Davids w lokalnej prasie - Niektóre z sędziowskich decyzji są absurdalne. Kibice też to widzą, że sędziowie się uwzięli na mnie i na drużynę.

Chociaż celem był ponowny awans do Football League, Barnet bliżej było do środka tabeli. Davids, coraz rzadziej obecny na treningach, podejmował też dziwne decyzje odnośnie taktyki czy personaliów. W trakcie meczów zmieniał ustawienie po kilka razy, beształ swoich zawodników albo... odmawiał wyjazdów. - Nie chce mi się podróżować na północ - miał powiedzieć prezesowi, gdy zespół jechał na mecz do Halifax.

Po sobotniej porażce z Chester odpuścił. Od początku grudnia jego zespół wygrał ledwie trzy z ośmiu spotkań. Dwa ostatnie, w których grał, kończyły się dla niego obejrzeniem czerwonej kartki. Okazało się, że od początku sezonu cały projekt bardziej firmował swoim nazwiskiem, niż się faktycznie nim zajmował - jeśli już to wraz z dwoma trenerami, którzy wielokrotnie zamiast niego prowadzili zajęcia, odprawy czy zespół w meczach. Czasem tylko zabierał całą drużynę do restauracji.

Jednak przez piętnaście miesięcy Edgar Davids nie pobierał za swoją pracę żadnej pensji, a jego nazwisko przyciągnęło wielu sponsorów do tego mało popularnego klubu. Holenderski pomocnik pewnie wróci do świata mody i rzadko będzie można go spotkać grającego w piłkę na lokalnych boiskach północnego Londynu. Chyba że znów znajdzie się ktoś szalony, by z legendarnym "Pitbullem" pójść na kolejny niecodzienny, menedżerski układ.

Więcej o:
Copyright © Agora SA