Primera Division. Jak wychować trenera?

Luis Enrique przybył do Barcelony, by zarządzać piłkarzami twardą ręką. Omal mu jej nie połamano, musiał stać się elastyczny. I może to jest tajemnica jego sukcesu - pisze Dariusz Wołowski, dziennikarz ?Wyborczej? i Sport.pl.

Dyskutuj z autorem na jego blogu

Doświadczenia z Romy i Celty Vigo Luis Enrique chciał przenieść do Barcelony. Konflikt z Francesco Tottim przekonał go ostatecznie, że szatnia nie dzieli się na równych i równiejszych. Tę zasadę zamierzał przenieść do Barcelony, zespołu o większym rozmiarze kapelusza, ale popadającym w stagnację. Trener był przekonany, że ma dobry plan, wystarczy wcielić go w życie, przekonując do niego piłkarzy.

Słowo "przekonując" ma tu znaczenie kluczowe. U niektórych szefów przekonywanie polega na wymaganiu bezwarunkowego posłuszeństwa. Tej metody w Barcelonie nie stosował nawet Pep Guardiola, a co dopiero Tito Vilanova czy Gerardo Martino. Andres Iniesta przywykł, że nikt nie podnosi głosu, Leo Messi, że dla wspólnego dobra przymyka się oko na jego fochy. Wszystko jest dobrze, dopóki są zwycięstwa, każda droga wydaje się wtedy słuszna.

Enrique jako piłkarz był wyrazisty i charakterny. Po zakończeniu kariery uprawiał maraton, triatlon i ekstremalnie trudne biegi, a wyłaniający się z tego wszystkiego obraz supertwardziela jemu samemu był bliski. Uważał, że tam, gdzie gra idzie o miliony, nie ma miejsca na dziecięce kaprysy. Mogła go nawet irytować ta bezustanna potrzeba wciskania w usta kolejnych trenerów Barcy, że Messi jest jedyny, unikalny, nie z tej ziemi. Tak jak mogło wkurzać, gdy po każdym meczu Argentyny na mundialu w Brazylii Alejandro Sabella mówił: "Z Messim wszystko jest możliwe". Tak jakby futbol był dyscypliną dla solisty, a Di Maria, Aguero i inni odgrywali na boisku rolę statystów.

W styczniu okazało się, że trener Barcy zrobił krok za daleko. Posłał gwiazdora na ławkę w meczu z Sociedad i przegrał. Messi z Neymarem zwarli szeregi, bo jak to możliwe, by tak bez słowa wyjaśnienia ich trener ośmielał się negować to, co wszyscy wiedzą? W Barcelonie zaczęła się burza. Messi zaprotestował tak, że nie przyszedł na Mini Estadi na otwarty trening traktowany przez klub jako gwiazdkowy prezent dla dzieci. Zwolniono dyrektora sportowego Andoniego Zubizarretę, uzgodniono, że latem odbędą się wybory prezesa. O ile wierzyć mediom, Luis Enrique dostał ultimatum na dwa najbliższe mecze.

Te dwa mecze i kolejne miesiące pokazały, że bez dobrej woli piłkarzy wszyscy w klubie są bezradni. Względny pokój zaprowadzony w szatni przez Xaviego sprawił, że Messi skupił się na grze. Wiedział przecież doskonale, że jeśli nawet nie w Katalonii, to gdzie indziej postawi na swoim. Ale z trenerem wciąż walczył Neymar, wściekły na to, że Luis Enrique ściąga go z boiska na kwadrans przed końcem. Niby wszyscy w szatni uwielbiali Pedro, ale gdy trener wpuszczał go do gry, obowiązywało hasło: "byle nie za mnie". Fochy Neymara doprowadziły do tego, że Enrique zaczął ściągać przed końcem Luisa Suareza. Najstarszy ze słynnego tridente, nowy w klubie, okazał się ambicjonalnie najłagodniejszy, choć jego uzębieniem matki mogą straszyć niegrzeczne dzieci.

Wzajemne lekcje, ścieranie się trenera z gwiazdorami doprowadziło Barcelonę do sukcesu. Dzięki temu Luis Enrique i Neymar zapracowali na lepsze kontrakty, Messi znów jest bogiem Barcelony, a nawet niezbyt lubiany prezes Bartomeu wygrał wybory. Wygrał z Joanem Laportą, który w ankietach popularności wśród socios wyprzedzał go jeszcze w marcu o kilka długości. Cud sukcesu, cud zwycięstwa, wszechwładny bożek zawodowej piłki.

Enrique formował gwiazdorską szatnię, ale i szatnia formowała jego. Gdy w minionym tygodniu sytuacja ze stycznia się powtórzyła i Messi wrócił na ławkę, przez chwilę wszyscy zamarli. Przed hitem na Vicente Calderon Argentyńczyk znów był za oceanem na meczach kadry, po powrocie przyszedł na świat jego syn, więc powodów, żeby odpoczął, było dość. Tym razem jednak Enrique nie podjął decyzji sam. Zawołał piłkarza, zapytał, jak się czuje, zaproponował, żeby wyszedł na podmęczonych graczy Atletico - i wszystko zadziałało według planu. Leo wpadł na murawę przy stanie 1:1, na pół godziny przed końcem, zrobił taki młyn na boisku, że rywal kompletnie skołowacieli. Wtedy w styczniu, gdy wychodził na boisko przeciw Sociedad, chciał udowodnić swoje racje. Teraz udowadniali wspólne. Zdobył gola, Barca wygrała i wszyscy są szczęśliwi. Katalończycy grali dobry mecz 90 minut, ale różnicę zrobił ten co zawsze.

Prawdopodobnie po roku pracy na Camp Nou Luis Enrique czuje się innym człowiekiem. Kosztowało go to wszystko tak wiele, że po potrójnej koronie przywdzianej w czerwcu wcale nie było oczywiste, czy nie rzuci posady. Zawsze był bezkompromisowy i tym się szczycił. Dziś ma za sobą więcej kompromisów, niż mógł sobie wyobrazić. Chciał wychować sobie szatnię, tymczasem sam został przez nią wychowany. To, co stało się w Barcelonie, można opatrzyć przydługim tytułem: "Jak wychować trenera, by wyszło mu to na dobre".

Barcelona nie jest przecież jedynym wielkim klubem. To samo dotyczy Rafy Beniteza w Realu czy Louisa van Gaala w Manchesterze. W swojej biografii legenda Liverpoolu Steven Gerrard docenił fachowość Beniteza, stawiając mu jednak bardzo niską notę jako człowiekowi. W Realu fani obawiają się, że Rafa będzie chciał rządzić szatnią "Królewskich" tak samo, jak robił to na Anfield. Tak jak kibice United podejrzewają, że van Gaal próbuje powielać metody z AZ Alkmaar. Jeśli mają choć trochę instynktu samozachowawczego, pozwolą, by szatnia ich kształtowała. Chyba że ponad sukces stawiają zasady. Ale tak myśleć i działać może wyłącznie trener, który podświadomie marzy już tylko o emeryturze. Żaden prezes nie zaakceptuje dobrego trenera, który trzyma za twarz piłkarzy, ale przegrywa. Gdyby celem w zawodowej piłce była dyscyplina, świetnych szkoleniowców nie trzeba by ze świecą szukać.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.