Primera Division. Real i Barcelona wygrywają. Wołowski: Licz na siebie

Real liczył na Espanyol, Barcelona na Celtę. Obaj faworyci się jednak przeliczyli, wciąż zanosi się więc, że finisz Primera Division będzie musiała rozstrzygnąć fotokomórka - pisze dziennikarz "Wyborczej" i Sport.pl Dariusz Wołowski na swoim blogu "W polu karnym".

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas Dariusz WołowskiDariusz Wołowski Fot. Sport.pl Nie wiem, czy do dziś Espanyol można nazwać hiszpańskim przyczółkiem w Katalonii? Tak widzą to katalońscy nacjonaliści, co zwolennikom klubu z Cornella-El Prat ujmy nie przynosi. Espanyol zawsze stawiał się Barcelonie, jak młodszy niesforny brat, nękający tego faworyzowanego przez najbliższe otoczenie. Stąd Real i tym razem mógł wierzyć, że derby Barcelony są w stanie odwrócić losy rywalizacji o mistrzostwo Hiszpanii. Ale obecna Barcelona okazała się za mocna, pierwsza połowa wyjazdowego starcia z Espanyolem to wzór efektywności, polotu i ambicji drużyny Luisa Enrique. Pierwszy gol Neymara - jak z bajki, jakby czas cofnął się do 2009 roku, kiedy nad boiskami Europy unosił się cień wynalazku Pepa Guardioli. Cień nieuchwytny dla rywali, który potrafił wbić Realowi na Bernabeu sześć goli.

Drużyna Luisa Enrique tego nie potrafiła (1:3 i 2:1 w Gran Derbi), ale to przede wszystkim dlatego, że zespół Carlo Ancelottiego przewyższa Real sprzed 6 lat o dwie klasy. "Królewscy" pokazali to w ostatnich kilku dniach, gdy najpierw naznaczeni plagą urazów zmogli w ćwierćfinale Champions League Atletico, by wczoraj przełamać przekleństwo Balaidos. Tego miejsca, w którym przed rokiem stracili szanse na tytuł.

Luis Enrique na Celtę liczył tak jak kibice Realu na Espanyol. Przed rokiem zaznał z tą drużyną smaku zwycięstwa nad Ancelottim. Jego była drużyna jest w gazie: Camp Nou zdobyła co prawda pół roku temu, strącając Barcę ze szczytu Primera Division, ale w tej rundzie u siebie ograła Atletico, urwała punkty rosnącej w siłę Valencii.

Z Realem zgrzeszyła jednak przesadną wiarą w siebie. Można powiedzieć, że pychą. Gdyby po bramce na 1:0 zamurowała się, tak jak na Camp Nou, losy mistrzostwa Hiszpanii mogły by być rozstrzygnięte. Ale Celta chciała strzelać kolejne bramki, bawić kibiców. Ubawiła ich sześcioma golami, z których jednego zdobył James, drugiego Kroos, a kolejne dwa dołożył Chicharito.

Meksykanin jest w stanie, który jego rodacy i Hiszpanie nazywają "estado de gracia" (stan uniesienia, nawet błogosławiony). Kiedy dotknie piłkę, ta znajduje drogę do siatki. W innym klubie Karim Benzema mógłby się obawiać powrotu po kontuzji, ale w Realu u Ancelottiego, a może zwłaszcza Florentino Pereza, ma pozycję świętej krowy. Solidnie na nią jednak zapracował, od kilku lat będąc najlepszym ze sprzymierzeńców Cristiano Ronaldo. Usunąć go z drużyny to tak, jakby teraz Leo Messiemu zabrać Luisa Suareza. Chicharito w Realu się nie przebije, ale wkładu w uratowanie sezonu nikt mu nie odbierze.

Tak więc i Real, i Barcelona w ten weekend się przeliczyły. Pozostaje takich terminów jeszcze pięć, każdy remis punktowy da tytuł Katalończykom. Ale najdrobniejsze potknięcie Barcy sprawi, że wysiłek pójdzie na marne, runie w jednej chwili budowla wznoszona cały sezon. Z 27 meczów tego roku Barca przegrała dwa, jeden zremisowała. Ale wszelkie rekordy są trzeciorzędne wobec trofeów. - Potrójna korona jest realna, ale zdobycie jej ekstremalnie trudne - mówił niedawno Eric Abidal. Jego serce będzie rozdarte nawet w półfinale Champions League - 80 proc na Barcę, 20 proc na Guardiolę.

PS Dla jasności: przy równej liczbie punktów o mistrzostwie w Hiszpanii zdecydują bezpośrednie mecze, w których lepszy był Real (3:1 i 1:2).

Dyskutuj z autorem na jego blogu "W polu karnym"

Zobacz wideo

Dyskwalifikacja za seks z kibicką? Najdziwniejsze kary w sporcie [HISTORIE]

Więcej o:
Copyright © Agora SA