Primera Division. Wołowski: Najwięksi wygrani, najwięksi przegrani

Nawet porażka Realu Madryt na Mestalla nie potrafiła zmobilizować Barcelony. Dwójka liderów przegrała pierwsze mecze w 2015 roku, co sprawia, że La Liga znowu płonie - pisze na swoim blogu "W polu karnym" Dariusz Wołowski, dziennikarz "Wyborczej" i Sport.pl.

Czy to był weekend Valencii? Z pewnością. Nowy właściciel klubu Peter Lim zabrał na Mestalla spore grono przyjaciół, by z loży honorowej pochwalić się stanem swojego sportowego przedsięwzięcia. Rywalem był nowo kreowany klubowy mistrz świata - drużyna Carlo Ancelottiego opromieniona 22 kolejnymi zwycięstwami - czego nie dokonał wcześniej żaden klub z La Liga. 23. zwycięstwa miało jednak nie być.

Po meczu, który szybko zmienił się w boiskową batalię, pełną walki wręcz, spornych sytuacji i pomyłek sędziowskich, Lim mógł zejść do szatni, by pogratulować swoim piłkarzom. Ich największą zasługą było wyłączenie z gry Toniego Kroosa i całej drugiej linii Realu, która tak szybko rosła w siłę w ostatnim czasie.

Dziewiąty karny w tym sezonie podyktowany dla "Królewskich", a wykonany przez Ronaldo nie był pomyłką arbitra. Negredo zagrał piłkę ręką, tymczasem za jego plecami do strzału czaił się Sergio Ramos. Real wygrał na Mestalla pięć poprzednich meczów, więc przy prowadzeniu mogło mu się wydawać, że znów wystarczą zabójcze kontry, by powalić na deski gospodarzy. Tym razem się to nie udało. Sprinty Bale'a nie przynosiły drugiego gola, za to Valencii po samobójczym trafieniu Pepe udało się wrócić do równowagi. Gola zapisano Barraganowi, ale piłka po jego strzale trafiła w nogi madryckiego obrońcy i to właśnie z tego powodu Iker Casillas był bezradny. Zwycięska bramka dla gospodarzy po rzucie rożnym przypomniała Realowi początek sezonu, gdy obrońcy popełniali błędy w kryciu całymi seriami. "Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka" - można było powiedzieć bohaterowi klubowych mistrzostw świata Sergio Ramosowi.

Ancelotti przyjął porażkę z godnością. Przypomniał oczywistość nad oczywistościami, że drużyna nie mogła wygrywać w nieskończoność. Kilka godzin później miało się okazać, że Real nie jest największym przegranym weekendu.

Gdy gracze Barcelony wychodzili na Estadio Anoeta w San Sebastian, wiedzieli już, że każdy punkt tu wywalczony zbliży ich do lidera. Luis Enrique z miną pokerzysty wspominał ostatnio, że "Królewscy" muszą się w końcu potknąć. Szybko się tego doczekał, mimo wszystko nie rzucił do gry największych dział. W San Sebastian, gdzie Barca nie wygrała pięciu ostatnich spotkań, Messi, Neymar, Alves i Pique wylądowali na ławce. I znów, jak w poprzednich meczach kluczowych Barcelony, obserwatorzy mieli wrażenie, że nowy trener drużynie nie pomógł.

Nie minęła druga minuta, gdy Jordi Alba pokonał Claudio Bravo efektowną główką. Lewy obrońca Barcelony i La Roja to ten typ gracza, którym kieruje serce, a nie chłodna głowa. Pozycję w tamtejszej piłce ma jednak nadspodziewanie wysoką. Nie chcę z niego robić kozła ofiarnego, ale mecz ułożył się tak, jak wymarzyli sobie gospodarze. Ultradefensywna taktyka Davida Moyesa była skuteczna nawet wtedy, gdy trener Barcy puścił do gry największe gwiazdy.

"Bezpańska liga" - napisał dziennik "Marca". Faktycznie ścisk w czołówce znacząco się powiększył. Gdyby "Królewscy" znów zdobyli Mestalla, pozostawiliby rywalom poczucie doszczętnie straconych złudzeń. Tymczasem rok 2015 na starcie zerwał z monotonią.

Największym przegranym weekendu była drużyna z Camp Nou, która nie umiała wykorzystać potknięcia Realu. Nikt nie miał wątpliwości, że się zdarzą. Wiary i uporu starczyło za to Atletico Madryt (choć grało już w sobotę). Drużyna Diego Simeone dogoniła liderów, w dodatku prezentacja Fernando Torresa na Vicente Calderon zgromadziła 45 tys. ludzi. To wyglądało jak manifestacja euforii, jedności i wiary w zespół, który - choć przyćmiewany potęgą "Królewskich", dokonywał w ostatnim czasie niezwykłych czynów.

Najsłynniejszy wychowanek powiedział, że wraca, bo zawsze czegoś mu w sportowym życiu brakowało - tytułów z klubem, w którym wyrósł. Wie, że to już inna drużyna - mistrzowska, jeszcze dziś czuje gorycz porażki w majowym finale Ligi Mistrzów. Torres oglądał i przeżywał ją jako piłkarz Chelsea, co nie łagodziło bólu, ale go potęgowało. Gdy 6,5 roku temu odchodził, Atletico marzyło, by derbowe boje z Realem były wydarzeniem dla miasta. Dziś elektryzują pół Europy. Pojutrze kolejny odcinek sagi, w 1/8 finału Pucharu Króla. Wzajemne rachunki krzywd są nieprzebrane, na opasły tom wystarczą te z ostatnich 12 miesięcy. Jeśli olśniewający tej jesieni Real chciałby lekcję poglądową na temat własnych wad, powinien poprosić o nią właśnie Atletico - swojego ostatniego pogromcę w fenomenalnym dla królewskiego klubu 2014 roku.

Dyskutuj z autorem na jego blogu "W polu karnym"

Zobacz najlepsze bramki weekendu! [WIDEO]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.