Liga Mistrzów. Barcelona w czasach apatii

Porażka z Atlético Madryt w ćwierćfinale Ligi Mistrzów pokazała, że najlepsza drużyna XXI wieku potrzebuje przebudowy. Ale nie wiadomo, czy będzie mogła ją przeprowadzić

Leo Messi przebiegł w środę na Vicente Calderón 6,5 km. Zaledwie o 1,5 km więcej niż bramkarz José Manuel Pinto oraz niemal dwa razy mniej od lidera Atlético i zdobywcy zwycięskiej bramki Koke (12,2 km). Argentyński geniusz nigdy nie był biegaczem i pracusiem, ale zważywszy na rangę starcia z Atlético, można przypuszczać, że po prostu nie był w stanie podjąć walki do upadłego.

Tak jak lider wyglądała cała drużyna Gerardo Martino. Dziennik "El Pais" napisał, że w boju o awans do półfinału starła się "drużyna teraźniejszości" z "drużyną przeszłości". Sześcioletni okres, w którym Barcelona docierała co najmniej do półfinału Champions League, dobiegł końca.

Messi ma dopiero 26 lat. Andrés Iniesta w maju skończy 30. Dodając do tego 22-letniego Neymara, można by twierdzić, że kumulacja geniuszu na Camp Nou wciąż jest większa niż gdziekolwiek indziej na świecie. Mecz z Atlético pokazał jednak, że płomień entuzjazmu w Barcelonie nie świeci, ale ledwo się tli. Wystarczy zestawić ze sobą mecze: pierwszy z 6 maja 2009 r. w półfinale LM w Londynie. Katalończycy, grając w dziesiątkę, w 90. minucie doprowadzili do remisu z Chelsea, który dał im awans. Gol Iniesty był przejawem talentu, ale także woli walki oraz charakteru drużyny. Gdy w środę w Madrycie Barça rozpaczliwie potrzebowała wyrównującej bramki, Martino zdjął Iniestę 20 minut przed końcem. - Byłem tym bardzo zaskoczony - przyznał hiszpański pomocnik.

Aby sobie uzmysłowić, co się stało w środę, wystarczy powiedzieć, że budżet Barcelony jest o 400 mln euro większy od Atlético. - Nie zawsze wygrywają lepsi, wygrywają ci, którzy więcej walczą - mówił trener Diego Simeone. Sposób, w jaki wpłynął na drużynę, można uznać za cudowny. Futbolowych rozbitków przemienił w grupę komandosów do zadań specjalnych. Takich jak powstrzymywanie Messiego. W pięciu meczach tego sezonu między Atlético i Barceloną czterokrotny laureat Złotej Piłki nie zdobył bramki. Klub z Madrytu awansował do półfinału Pucharu Europy po 40 latach.

Obok Iniesty i Messiego dwóch innych piłkarzy można uważać za symbolicznych dla środowego meczu. Latem za grosze (maksimum 5 mln euro) Barcelona oddała Atlético Davida Villę, uznając go za napastnika "zgranego". Sama sprowadziła Neymara, wielką medialną gwiazdę z Brazylii, kosztem 57 mln euro. Transfer lidera reprezentacji Canarinhos okazał się potem znacznie droższy, zawiła transakcja trafiła do sądu najwyższego w Madrycie i urzędu skarbowego, a prezes Sandro Rosell podał się do dymisji. Jego następca Josep Maria Bartomeu przyznał, że Brazylijczyk kosztował 86,2 mln. Ledwo afera przycichła, a wybuchła kolejna - za nieprawidłowości przy podpisywaniu umów z nieletnimi zawodnikami szkolonymi w barcelońskiej La Masii FIFA ukarała klub rocznym zakazem transferów. Stało się to akurat wtedy, gdy Atlético udowodniło, jak bardzo drużyna z Katalonii potrzebuje przebudowy.

Gdyby porównać "gasnącą" gwiazdę Villi i "wschodzącą" Neymara na podstawie środowego meczu, ten pierwszy wyglądał na piłkarza znacznie bardziej zmotywowanego. To pokazuje różnicę w mentalności między sytą Barceloną i głodnym sukcesu Atlético. Przy Simeone nawet 32-letni napastnik, który zdobył już wszystko (mistrz świata, dwukrotny mistrz Europy, zwycięzca Ligi Mistrzów), odzyskuje przygasły entuzjazm. W Barcelonie przeciwnie - Neymar wkomponował się w apatię, którą coraz częściej emanuje najlepsza drużyna ostatnich lat.

Okres dekadencji zaczął się wiele miesięcy temu. Zauważył go Pep Guardiola, próbując zmienić grę drużyny, aż zniechęcony opuścił Katalonię w 2012 r., by dziś świętować awans do półfinału LM z Bayernem. Barça miewała przebłyski wielkiej gry, takie jak ligowe zwycięstwo z Realem 4:3 na Santiago Bernabéu 20 dni temu. Trudno było jednak pozbyć się wrażenia, że z każdym kolejnym miesiącem popada w coraz większą rutynę. "O stylu się u nas nie dyskutuje" - mówił Xavi Hernández, broniąc tiki-taki, wizytówki klubu z Camp Nou. On i jego koledzy chcieli przemawiać na boisku wciąż tak samo jak w latach świetności 2009-11. Tyle że "przemawiali" coraz wolniej, coraz bardziej monotonnie i przewidywalnie. Bieg jałowy Barcelony okazywał się niegroźny dla coraz większej liczby rywali.

Środową porażkę można uznać za koniec pewnej ery. Naznaczonej wielkimi sukcesami klubu z Camp Nou, który był w piłce ostatnich lat najwyższym punktem odniesienia. Pomysły taktyczne Guardioli: gra wysokim pressingiem, z fałszywym środkowym napastnikiem, w którego wcielał się Messi, naśladowali inni. Katalończycy słabli z sezonu na sezon, ale wciąż utrzymywali się w czwórce najlepszych drużyn na świecie. Drużyna Simeone ich z tego grona usunęła.

Trudno sprowadzić wszystko do winy Martino. Przed rokiem po klęsce 0:7 z Bayernem w półfinale Ligi Mistrzów Gerard Piqué apelował o rewolucję w składzie. Szefowie klubu nie zdecydowali się na to, Barcelona zdobyła mistrzostwo kraju. Dziś wciąż ma szanse na jego obronę, 16 kwietnia gra w finale krajowego pucharu z Realem Madryt. Gdyby jednak kolejna porażka w rozgrywkach europejskich okazała się impulsem do zmian, szefowie klubu mają 90 dni, by powalczyć o uchylenie werdyktu FIFA. Według prasy Barça zamierzała tego lata wydać na transfery 100 mln euro.

Relacje z najważniejszych zawodów w aplikacji Sport.pl Live

Więcej o:
Copyright © Agora SA