Czy Barcelona jest największa w historii

To w Ajaksie postanowili nie szkolić trampkarzy indywidualnie, lecz poddać uniwersalnemu treningowi pozwalającemu każdemu zagrać na dowolnej pozycji. To tam wizjoner Rinus Michels rzeźbił futbol totalny, który zrewolucjonizował dyscyplinę, popchnął ją ku przyszłości, odmienił bezpowrotnie. Barcelona tamten koncept również urzeczywistniła, ale też wyniosła na wyższy poziom - o najlepszych drużynach w historii pisze Rafał Stec.

To spektakularnie doniosłe pytanie stawiają niemal wszyscy, którzy ośmielają się filozofować o zagadnieniach futbolowych. Nie unikniemy go i w tej rubryce, zwłaszcza że okazji nie ubywa, przeciwnie - katalońska trupa zostanie uhonorowana nawet dziś wieczorem, gdy nie wytruchta na murawę. Leo Messi przyjmie Złotą Piłkę - nagrodę dla najlepszego gracza na planecie - trzeci rok z rzędu, czego dotąd dokonał jeden Michel Platini, panujący przed ponad ćwierćwieczem. Przyjmie ją Argentyńczyk nade wszystko jako fenomenalny solista, ale również jako guru odlotowej supergrupy, która przez wspomniane trzy sezony zwyciężała zbyt uparcie, by nie było mi wygodniej przywołać jej nielicznych niepowodzeń.

Ta imponująco skromna lista chyba jeszcze skuteczniej niż galeria chwały uświadamia, jak wysoko nad resztą świata unosi się Barcelona. Przegrała pojedynczą imprezę w roku 2011 - dopiero w dogrywce finału Pucharu Hiszpanii przepchnął ją Real Madryt. Przegrała też w roku 2010 - w półfinale zadusił ją Inter, ale do dziś nie wiemy, jak Katalończycy by wypadli, gdyby nie uziemił ich i nie zmusił do autokarowej podróży do Mediolanu prychający lawą wulkan Eyjafjallajökul. Wcześniej było jeszcze odpadnięcie w 1/16 finału Pucharu Hiszpanii - prawdopodobnie również do uniknięcia, gdyby trener Josep Guardiola nie zgrzeszył pychą i nie próbował pobić Sevilli rezerwowymi. Poza tym nokautowała Barca wszystkich i wszędzie. Na całokształt jej najnowszej twórczości składa się 13 triumfów w 16 turniejach, w których wirtuozi z Camp Nou uczestniczyli. Albo inaczej - 13 złotych medali, jeden srebrny, jeden brązowy i tylko jedna impreza zakończona poza podium. Dominacja totalna.

Dlatego konkurentów szukamy w przeszłości, selekcjonując ich wyłącznie pośród klubów, które zdołały - taki fetysz w epoce migotliwie zmiennej Ligi Mistrzów - obronić Puchar Europy. Fachowcy brzmią tutaj dość zgodnie, w panteonie umieszczając, jeśli wolno mi przedstawić wielogłowe bóstwa w porządku chronologicznym, Real Madryt z lat 50., Benficę Lizbona i Inter Mediolan z lat 60., Ajax Amsterdam, Bayern Monachium i Liverpool z lat 70. oraz Milan ze schyłku lat 80. Przy okazji beztrosko wprowadzają zamęt metodologiczny, każdą z wielkich drużyn zamykając w innym przedziale czasowym. Madrycką niemal wszyscy opatrują liczbami 1955-60 - wtedy co sezon dopadała najcenniejszego trofeum na kontynencie - kompletnie ignorując dość istotny drobiazg, że do finału zamykającego piękną serię przetrwało zaledwie czterech piłkarzy, którzy zwyciężali w finale ją otwierającym, a trenera Villalongę zdążył zastąpić trener Munoz. Jeszcze dalej posuwają się promotorzy pomnika futbolu wyspiarskiego, którzy na szczyt proponują wynieść Liverpool 1976-84. I rzeczywiście, w tym okresie piłkarze The Reds triumfowali w Pucharze Europy aż czterokrotnie, tyle że we wszystkim zwycięskich kampaniach zasłużył się tylko prawy obrońca Phil Neal.

Zanim zatem zabierzemy się do ustalania, kto wzleciał najwyżej, musimy zdefiniować "drużynę wszech czasów". Powinniśmy analizować każdy sezon osobno, poszatkować historię na skrawki trzysezonowe, pociąć ją na jeszcze grubsze płaty? Przecież i nowoczesna Barcelona prowokuje oczywisty dylemat, czy zagarnąć do analiz jej wygrywanie od rijkaardowego Pucharu Europy AD 2006, czy okroić opowieść do rozdziałów przyrządzanych od AD 2008 przez Josepa Guardiolę. A może rozsądniej ignorować kryterium czasowe i premiować zespoły, które szczególnie długo wytrwały w stabilnych składach?

Decyzję podjąć tym trudniej, że era barcelońska trwa i na razie nie wiemy, ile potrwa. Dlatego proponowałbym rzucić na historyczne tło Barcelonę z lat 2008-11 - to kadencja trenera Josepa Guardioli, podczas której w dodatku kadra ewoluuje wolniutko - i do porównań wybrać najlepsze trzy kolejne lata dla wymienionych jako kontrkandydatury do tytułu drużyny wszech czasów. Proponowałbym też wykluczyć z rozważań rozgrywki, które narodziły się zbyt późno, by wszyscy pretendenci mieli szansę w nich uczestniczyć (jak klubowy mundial czy oba superpuchary), i skupić się na najbardziej prestiżowych - Pucharze Europy oraz lidze krajowej, które stronniczo traktuję równorzędnie.

Jeśli przyjmiemy moje założenia, z zabawy natychmiast usuwamy: Bayern, któremu laur kontynentalny przytrafiło się splamić zawstydzającym dziesiątym miejscem w Bundeslidze; Milan Arrigo Sacchiego, który ani razu nie zdobył dubletu; Liverpool, który jako obrońca PE odpadł z kolejnej edycji w pierwszej rundzie. Następnie żegnamy się - w czołobitnym pokłonie, to grono zasługujące bezwyjątkowo na najgłębszy szacunek - z Benficą i Interem, bowiem lizbończycy (z obwołanym Czarną Perłą Eusebio jako supergwiazdą) oraz mediolańczycy (pod dowództwem mordującego zdaniem pokonanych futbol Helenio Herrery) wzięli tylko cztery z sześciu możliwych do wzięcia trofeów.

Pięć wzięli naturalni finaliści zabawy - starożytny Real, rządzący w wiekach średnich, czyli czasie ukształtowanych już międzynarodowych rozgrywek klubowych Ajax, a także bogini ery nowożytnej Barcelona. Ich fani musieli znieść po jednej zaledwie wpadce, i to wpadce o tyle łatwej do odcierpienia, że niedającej się sklasyfikować jako klęska. W Madrycie i Amsterdamie passy niemal perfekcyjne zakłóciły pojedyncze wicemistrzostwa kraju, na Camp Nou przywołane wyżej niepowodzenie w półfinale Ligi Mistrzów.

Zanim wyjaśnimy sobie, dlaczego na najniższy stopień zsyłam tamten mityczny Real, wypada przypomnieć, że jego niezwyciężeni piłkarze stworzyli drużynę przez współczesnych traktowaną tak samo nabożnie i z rozdziawionymi ustami, jak dzisiaj traktuje się Katalończyków. Legendarny Bobby Charlton po porażce manchesterskich dzieci Busby'ego wzdychał, że madryccy rywale nie są ludźmi i że uprawiają inną dyscyplinę sportu od tej, której on został nauczony. Kiedy Królewscy wdeptywali w murawę Eintracht Frankfurt, to odnosili najwyższe (7:3) finałowe zwycięstwo w dziejach Pucharu Europy, ich mecze obwoływano sportowymi arcydziełami, inspirowała Real osobowość o sile oddziaływania Messiego - nazwisko Alfredo di Stefano do dziś wymienia się zaraz za Pele i Maradoną.

Jeśli twórczość amsterdamską oraz katalońską trzeba wycenić jeszcze wyżej, to nie tyle z powodu ich okazalszych niż madryckie statystyk (jeszcze więcej strzelanych goli, jeszcze więcej zwycięstw), ile przez wpływ, jaki wywarły na cały futbol.

To w Ajaksie postanowili nie szkolić trampkarzy indywidualnie, lecz poddać uniwersalnemu treningowi pozwalającemu każdemu zagrać na dowolnej pozycji. To tam wizjoner Rinus Michels rzeźbił futbol totalny, który zrewolucjonizował dyscyplinę, popchnął ją ku przyszłości, odmienił bezpowrotnie. Od tamtej pory na dobrą sprawę nie wymyślono już nic nowego, ideę Holendra tylko doskonalono i cała współczesna myśl trenerska wspiera się na jej fundamentach. Michels żądał od graczy nieustającego nacisku na rywali na całym boisku, jego pomocnicy wymieniali się pozycjami z obrońcami, którzy parli do ataku, nacierała zresztą cała drużyna, wszyscy też bronili dostępu do własnej bramki. Świetnie wyszkoleni zawodnicy wymieniali mnóstwo podań, najświętszą regułą było możliwie długie utrzymywanie się przy piłce.

Barcelona tamten koncept również urzeczywistniła, ale też wyniosła na wyższy poziom. Nie tylko dlatego, że jej indywidualności poruszają się grupowo w sposób jeszcze bardziej zsynchronizowany i wyrafinowany, udając jeden wielonogi, pulsujący na całej długości oraz szerokości boiska organizm. Nie tylko dlatego, że jej niepodrabialny styl próbują przeszczepić na swoją murawę konkurenci pochodzący z zupełnie innej kultury piłkarskiej - Roma oddała drużynę w ręce Luisa Enrique, bowiem ten studiował futbol na uniwersytecie Camp Nou, dorobku nie ma żadnego. Importowała filozofię, nie człowieka.

Ważniejsze, że kataloński wynalazek wyraźniejsze piętno odcisnął na futbolu reprezentacyjnym. Czerpiąca z odkryć amsterdamskim Holandia wdzięczy się w czołówkach plebiscytów na najwspanialsze reprezentacje, które nagradzano co najwyżej srebrem, czerpiąca z osiągnięć katalońskich Hiszpania ozłaca się na mistrzostwach świata i kontynentu. Jeśli w lipcu obroni tytuł, to zaczniemy debatować, czy w latach 2008-12 nie stała się największą wśród drużyn narodowych. A pomieści być może aż dziesięciu piłkarzy Barcy! Tylu Pomarańczowym nie podarował nawet Ajax.

Oczywiście niniejsze rozważania skaził europocentryzm, każdego historyka piłki nożnej oburzyłoby przemilczenie szczytowych dokonań argentyńskiego River Plate czy brazylijskiego Santosu. Z premedytacją zapomniałem też o tużpowojennym Grande Torino, które wyposażało kadrę Włoch w niemal pełną jedenastkę. Gdyby bowiem skakać między kontynentami albo grzebać w antyku sprzed europejskich pucharów, to porównywalibyśmy już absolutnie nieporównywalne. I dopiero wówczas, po świadomej decyzji o myśleniu ahistorycznym, obecną Barcelonę musielibyśmy uznać za drużyną ponad wszystkie. Jej przewaga byłaby przewagą teraźniejszości nad przeszłością, w której piłkarze - pozbawieni wsparcia dzisiejszej medycyny, dietetyków, komputerów etc. - byli fizycznie słabsi, nie stosowali wściekłego pressingu, przemierzali w trakcie meczu zaledwie cztery kilometry.

Ryzykowalibyśmy zbyt wiele. Gdyby przecież pozwolić popodróżować piłkarzom wehikułem czasu, mogłoby się okazać, że wirtuozi tamtego Realu Madryt padliby w zderzeniu z odpowiednio zdeterminowanym wrocławskim Śląskiem Oresta Lenczyka.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Która drużyna zasługuje na miano zespołu wszech czasów?
Więcej o:
Copyright © Agora SA