Hoffenheim: Pałac w szczerym polu

Grają niesamowicie efektownie, strzelając średnio trzy gole na mecz, wystawiają zespół młodziutki, pełen dwudziestokilkuletnich wschodzących gwiazd, poza tym nowości są w do znudzenia stabilnych ligach europejskich zawsze mile widziane. Nie znoszą lidera ci, którzy czują, że przybywa im poważnej konkurencji, że na prowincji wyrasta trwała potęga - pisze o Hoffenheim, liderze Bundesligi Rafał Stec.

Bundesliga: Wichniarek strzelił Bayernowi ?

To będzie bardzo nietypowa bajka. Właściwie nudna. Bez czarów, bez nadnaturalnych postaci i zjawisk, bez cudownych przeistoczeń, które życie bohaterów w okamgnieniu zmieniają w fantazję. W dodatku rozgrywa się w miejscu, które naprawdę istnieje, choć na mapach Niemiec - także całkiem dokładnych mapach Niemiec - go nie wypatrzycie.

Dlatego po kolei. Zamieszkiwana przez 3272 osoby wioska Hoffenheim, z którego wywodzi się bohater opowiastki i zarazem lider futbolowej Bundesligi, stała się już dzielnicą Sinsheim. Sinsheim leży nieopodal Heilbronn. Z Heilbronn jest już tylko rzut beretem do Heidelbergu. Piłkarze grają w odległym o 50 kilometrów Mannheim. Czekają, aż powstanie nowoczesny stadion o pojemności dziesięciokrotnie większej niż liczba mieszkańców Hoffenheim. Otwarcie zaplanowano na przyszły rok.

W Bundeslidze debiutują i debiutanckimi popisami zapierają dech. Ewentualnie, równie często, wywołują zawziętą, nabrzmiałą wrogością zawiść. Ostrzegałem - bajka będzie nietypowa. Niemcom niełatwo nawet ustalić, czy główny bohater bajki jest dobry, czy zły.

Czołowe kluby walczą o graczy Hoffenheim ?

Ale to jednak mimo wszystkich odstępstw od klasyki gatunku wciąż bajka. W 1990 roku, kiedy TSG Hoffenheim przejmował biznesmen Dietmar Hopp, klub błąkał się w ósmej lidze. I nie planował wyrosnąć wyżej. Piłkarze kopali amatorsko, dla relaksu, nie w głowie im były zaszczyty. Ba, jeszcze dwa lata temu zupełnie już inni zawodnicy pod nowym szyldem - 1899 Hoffenheim - grali w trzeciej lidze.

Szczebel wyżej, w minionym sezonie, nasłuchali się, że wykonują haniebną robotę, bo grają dla drużyny bez jakiejkolwiek tradycji. "Ten klub przynosi nam wstyd. Bayern Monachium zarabia pieniądze na wiele biznesowych sposobów. Hoffenheim wspiera zaledwie jeden sponsor. Oni nie mają nic wspólnego z futbolem, ale mogą sobie kupić, kogokolwiek zapragną. W Niemczech wywołają tylko powszechną antypatię" - pieklił się Christian Heidel, dyrektor generalny drugoligowego Mainz.

Jego klub nie awansował do Bundesligi, tracąc do nuworysza dwa punkty. Nie stać go było na luksusowe zakupy, bezsilnie patrzył, jak Hoffenheim płaci rekordowe na tym poziomie rozgrywek 10 mln euro za Carlosa Eduardo, reprezentanta brazylijskiej młodzieżówki. Przegrany dyrektor Mainz zionął wściekłością, inni wymyślali spektakularne porównania. Pierwszoligowego żółtodzioba ochrzcili niemiecką wersją Chelsea, jej właściciela ustawili obok pożądających łatwego sukcesu parweniuszy w typie Romana Abramowicza.

Spudłowali niemożliwie. Historię rosyjskiego nafciarza znacie. Wzbogacił się nagle, na prywatyzacji. Zachciało mu się wielkiego futbolu, więc poleciał do wielkiego Londynu, kupił wielką Chelsea, która akurat awansowała do Ligi Mistrzów, i ruszył do hurtowego skupowania wielkich piłkarzy, bez słowa sprzeciwu za nich przepłacając. Grubo przepłacając. Niemal z dnia na dzień podfrunął na szczyty europejskiego futbolu. (Przy okazji wydawaniem miliardów za granicą zezłościł rodaków. Skruszony, nie chcąc narazić się Putinowi, pokajał się i wsparł reprezentację Rosji).

Dietmar Hopp nie emigrował. Wolał dać frajdę ludziom z okolicy, w której się urodził. Zainwestował w Hoffenheim, bo tam grał jako napastnik, zanim dostał robotę w IBM. Przejął klubik tak malutki, że równie dobrze mógł zacząć budowę w szczerym polu. W jego życiu w ogóle trudno znaleźć punkty styczne z karierą i upodobaniami Abramowicza, efekciarza kolekcjonującego jachty dłuższe niż boisko piłkarskie. To zaangażowany społecznik, założyciel fundacji wspierającej domy starców, hospicja, przedszkola i szpitale.

Dietmar Hopp na celowniku kiboli ?

Swojego futbolowego pałacu nie wyczarował machnięciem obłożonej milionami różdżki, lecz wznosił go cegła po cegle przez blisko dwie dekady. Do nieciekawej powolności przywykł w biznesie - firmę SAP wraz z dwoma wspólnikami też budował od zera i choć dziś należy ona do czołówki w branży komputerowego software'a, to mało kto o niej słyszał, bo nie produkuje zabawek na playstation.

W futbolu Hopp, obecnie jeden z najbogatszych Niemców, działał osobliwie, na opak wręcz, w stylu wszelkiej maści Abramowiczów kompletnie obcym. Zadbał o infrastrukturę, zamiast porywczo wzmacniać drużynę, postawił na wychowywanie młodych, którzy niedawno zdobyli juniorskie mistrzostwo kraju, zbudował dla nich arcydzieło wśród ośrodków treningowych porównywane przez rodaków do włości potężnego Bayernu Monachium. Talentów szukał przede wszystkim w regionie, kazał dbać, by prędko zrozumieli, że futbol nie jest w życiu najważniejszy.

Snuł plany wyłącznie długoterminowe, cierpliwie znosił ślęczenie w czwartej lidze, nie szedł na skróty i unikał spektakularnych posunięć, prowadził uporczywą pracę u podstaw. Już w trzeciej lidze wynajął psychologa, który spędzał w klubie dwa dni w tygodniu, by przygotować piłkarzy mentalnie do następnego meczu, tudzież pomóc im zapomnieć o poprzednim. Dzięki doświadczeniom z komputerowego biznesu kluczowym pojęciem w klubowej filozofii uczynił innowacyjność, zatrudnił m.in. pomysłowego Bernharda Petersa, byłego selekcjonera hokejowej reprezentacji Niemiec, którego do kadry piłkarskiej usiłował zaciągnąć swego czasu Jürgen Klinsmann.

Znaczne pieniądze na transfery zaczął wydawać dopiero niedawno, dziś Bundesligą trzęsie grupa, w której nie brak zawodników tanich nawet jak na polskie warunki, bo pozyskanych za kilkaset tysięcy złotych. Od 1990 roku zainwestował Hopp w klub około 150 mln euro. Sporo. Bayernowi wystarczyłoby pewnie na cały jeden sezon transferowy i opłacenie wszystkich pensji w kadrze.

Do dziś wielu kibiców oczywiście piłkarzy trenera Ralfa Rangnicka polubiło. Grają niesamowicie efektownie, strzelając średnio trzy gole na mecz, wystawiają zespół młodziutki, pełen dwudziestokilkuletnich wschodzących gwiazd, poza tym nowości są w do znudzenia stabilnych ligach europejskich zawsze mile widziane. Nie znoszą lidera ci, którzy czują, że przybywa im poważnej konkurencji, że na prowincji wyrasta trwała potęga.

W bieżącym sezonie Hoffenheim tytułu raczej nie zdobędzie. Przed kilkoma laty równie wspaniale rozgrywki rozpoczęło we Włoszech Chievo - również debiutujące w najwyższej lidze, również złożone z graczy niemal anonimowych, również poruszającego wyobraźnię fanów z całej Europy cudowną karierą jak z bajki. Aż wreszcie zsunęło się ze szczytu tabeli, ostatecznie nie zdołało nawet utrzymać czwartego miejsca i wystąpić w eliminacjach Ligi Mistrzów.

Niewykluczone, że Hoffenheim skończy tak samo. Gdy przyjdą rozstrzygające mecze, nieprzyzwyczajonych do gry o najwyższą stawkę nowicjuszy zje presja i zaciekłość zranionych faworytów. Ale będzie szansa się odegrać za rok. Albo za dwa, trzy, cztery, pięć. Dobiegający siedemdziesiątki Hopp udowodnił, że cierpliwie czekać umie. I jego ambicje chyba sięgają wyżej niż właściciela naszego Groclinu Zbigniewa Drzymały, nie wspominając o efemerydach z Wronek czy Pniew.

Odpowiedź na pytanie, czy w malutkim mieście możliwy jest wielki futbol, już zresztą poznaliśmy. 40-tysięczne Villareal miało drużynę w półfinale Ligi Mistrzów, a gdyby Juan Roman Riquelme wykorzystał rzut karny w ostatniej minucie meczu z Arsenalem, biłoby się w dogrywce o finał.

Czy Hoffenheim stanie się europejską potęgą? Masz własne zdanie? Załóż sportowego bloga, bloguj na Blogsport.pl!?

Więcej o:
Copyright © Agora SA