Bundesliga. Dortmund - tam, gdzie krawat mieści się pod szalikiem

Rozpędzeni w Lidze Mistrzów piłkarze Borussii sprawili dortmundzkim fanom bolesną przykrość. I jesienią, i wiosną przegrali Revierderby. W sobotę Schalke zwyciężyło w najgorętszym przeboju Bundesligi 2:1, gola znów wbił mu Robert Lewandowski. Nie zmienia to faktu, że Dortmund jest miastem, które oddycha futbolem. Dla korpoludków w garniturach przerzucenie szalika przez szyję, na której wisi krawat, nie jest powodem do obciachu.

Najpierw zobaczyłem ludzi, którzy nie wstydzą się szalika. W tamtą sobotę, gdy Borussia podejmowała Hannover. We wtorek, gdy podejmowała w Champions League doniecki Szachtar. I przedwczoraj, gdy jechała do Gelsenkirchen na spektakl zwany tutaj "matką wszystkich derbów".

Widziałem ich wszędzie, od świtu do zmierzchu. W dni międzymeczowe Dortmundu wcale nie zalewają czarno-żółte barwy drużyny, którą regularnie oklaskuje z trybun 80-tysięczny tłum tworzący najwyższą obok barcelońskiej i madryckiej frekwencję w Europie. Widać je tylko w sklepach, dzięki którym można się ubrać w klub, wytrzeć klubem po kąpieli i w ogóle umeblować klubem mieszkanie. Kiedy jednak piłkarze mają wyjść na boisko, kolory rozbłyskują wszędzie. W kawiarnianych ogródkach i salonach fryzjerskich, na samochodach i kamienicach, na garniturach korpoludków pędzących na biznesowe spotkania, ba, w emblematy Borussii pasjami przystrajają się nawet ekspedientki z wytwornych butików. Miasto oddycha futbolem, miasto się z drużyną utożsamia.

To zjawisko, które chyba najsilniej różni polskie metropolie z dużym klubem od kojarzonych z piłką metropolii zagranicznych. Wszechogarniająca identyfikacja z drużyną. Tutaj nie ma oczywiście idylli, też biedzą się z kibolstwem. Przed Revierderby pełnozbrojne policyjne tłumy pilnowały wszelkich tras - nie tylko w Gelsenkirchen, ale i w przyległościach oraz Dortmundzie - prowadzących na Arena auf Schalke. Bijatyki wybuchały już w tygodniu. Ale szalik ma konotację nie tylko chuligańską.

W Warszawie założyć go poza stadionem to wciąż obciach, kulturalny człowiek wyczuwa zgrzyt, nie sposób wdepnąć na eleganta pod krawatem, który z okazji kluczowego meczu przerzuciłby go przez szyję, by paradować tak, afiszując się, od narady na negocjacje i z powrotem. Incydentalnie, owszem, może się zdarzyć, ale nie ma mowy o zjawisku. Zjawisku klubu piłkarskiego jako istotnego elementu lokalnej tożsamości. W Zagłębiu Ruhry przywiązanie manifestują nawet ci, którzy o futbolu mają blade pojęcie.

Derby też zajmują wszystkich, niemiecki futbol nie oferuje bardziej naładowanego emocjami widowiska. Dlatego fani gospodarzy wpadli w ekstazę, gdy ujrzeli, że ich drużyna, przez cały sezon raczej niemrawa, zdobywa przygniatającą przewagę. Piłkarze Borussii zdawali się wyżęci przez Ligę Mistrzów - nie męczyli rywala pressingiem, nie nadążali w pojedynkach biegowych, przy szybszym rozegraniu podawali potwornie nieprecyzyjnie. Gromadnie znieruchomieli zwłaszcza przy drugiej utraconej bramce, kiedy Klaas-Jan Huntelaar wybijał się w sercu pola karnego do uderzenia głową, był tam zupełnie sam. I już do przerwy broniący tytułu goście przegrywali 2:0.

W szatni trener Jürgen Klopp zarządził dwie zmiany, jego ludzie wrócili na murawę ostro pobudzeni. Żywotności wystarczyło im jednak tylko na honorowego gola. Zdobył go Lewandowski, w prześladowaniu rywali z Schalke recydywista - ugodził ich po raz czwarty i został samodzielnym liderem rankingu strzelców w Bundeslidze. Ale to gospodarze nacierali groźniej. Gdyby wkładali w grę tyle dokładności, ile pasji, wygraliby wielobramkowo.

Fani szaleli. Po ostatnim gwizdku dołączyli do nich zwycięscy piłkarze i trenerzy, którzy padali sobie w ramiona i roztańczyli się, jakby osiągnęli dalece okazalszy sukces niż wyrwanie trzech ligowych punktów. A potem rozpoczęli obchód trybun trwający kwadrans z okładem. Tak hucznie nie celebrują triumfu nawet uczestnicy najsławniejszego El Clásico.

Dortmundczycy prędko uciekli do szatni, a potem do autokaru, unikając spowiadania się przed kamerami. Po Łukaszu Piszczku - jako jedyny obok Ilkaya Gündogana podszedł do reporterów - widać było, że jest przybity. A my znów się przekonaliśmy, że trener Klopp dobiera ze zbyt wąskiej kadry, by szczytowy futbol demonstrować i w Lidze Mistrzów, i w Bundeslidze.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.