Wystrzałowa era futbolu

Jeśli ustawimy Messiego, Ronaldo, Gómeza, van Persiego i Huntelaara obok siebie - a może jeszcze dołożyć najwydajniejszego w karierze Ibrahimovicia? - to skonstatujemy, że oddziału snajperów o porównywalnej sile rażenia futbol nie fetował od dekad.

Jeśli apogeum możliwości dopiero przed nimi, to spodziewajmy się zjawisk nadprzyrodzonych, kto wie, może z braku kolejnych wyzwań sportowych zaczną pewnego dnia uzdrawiać, oczywiście kopnięciami w chore, wskazane przez pacjenta części ciała. Najpierw jednak Leo Messi, by jeszcze sprawniej przeciwników mijać, będzie się nad murawą unosił, a Cristiano Ronaldo, zamiast odtrącać przeciwników muskulaturą, będzie przez nich przenikał tak, jak komiksowi superbohaterowie przenikają ściany. Alternatywy dla tego scenariusza nie ma, obaj od dawna ponad głowami wszystkich innych piłkarzy toczą prywatny pojedynek na szczycie, w tłumie wybitnych postaci rzucają się w oczy właśnie oni, bo ich batalia współtworzy najbardziej fascynującą współczesną wojnę futbolową - Barcelony z Realem - a przede wszystkim dlatego, że narzucili kosmiczne tempo.

Odkąd zetknęli się w lidze hiszpańskiej, Messi nastrzelał 101 goli w jej 97 meczach, a Ronaldo - 103 gole w 93 meczach. To kanonada, jakiej piłka nożna nie doświadczyła od dekad, kojarząca się z mitycznymi, rozmazanymi na archiwalnych obrazach sylwetkami Gerda Müllera czy Ferenca Puskása, dla mnie osobiście zbyt łudząco podobna do serii wypluwanych z karabinu maszynowego albo drgań młota pneumatycznego, żeby wywoływała wzruszenia wywoływane jeszcze niedawno przez Zinedine'a Zidane'a czy Ronaldinho. Nawet jeśli katalońskiemu Argentyńczykowi subtelności w gestach odmówić nie sposób, w przeciwieństwie do jego konkurenta z Madrytu przypominającego czasem stalowego humanoida.

Wyścig Messiego z Ronaldo przesłania nam całą resztę, więc rzadko zauważamy, że ogniem ciągłym prują nie tylko oni, że do wymarzonego zdobywania bramki z każdym wyjściem na boisko zbliża się kilku innych strzelców wyborowych, że generalnie nastały czasy dla supersnajperów wyjątkowo szczęśliwe. I to nastały nie wczoraj ani przedwczoraj, pomyślne passy najwydajniejszych napastników wykraczają poza bieżący sezon.

Mario Gómez przez dwa minione lata w 86 meczach Bayernu Monachium ustrzelił 76 goli. Robin van Persie od początku poprzedniego roku kalendarzowego w 63 spotkaniach Arsenalu wypalił celnie 54 razy. Kolumbijski kiler Radamel Falcao już zaraz będzie mógł się pochwalić, że przez trzy sezony zdobył grubo ponad setkę bramek, niewiarygodną skutecznością oszałamiając zwłaszcza w europejskich pucharach. Kwintet wymienionych łączy to, że barierę gola na mecz albo już przeskoczyli, albo do niej dofruwają. A przecież w pościg za elitą rzucił się w bieżącym sezonie jeszcze Klaas-Jan Huntelaar, któremu do wbicia 41 goli wystarczyło 39 spotkań...

Jeśli ich wszystkich ustawimy obok siebie - a może jeszcze dołożyć najwydajniejszego w karierze Zlatana Ibrahimovicia (27 bramek w 30 meczach Serie A i Ligi Mistrzów)? - to będziemy musieli skonstatować, że oddziału snajperów o porównywalnej sile rażenia futbol nie fetował od dekad. Zdarzało się, że absurdalnie imponującą skuteczność osiągał Thierry Henry, Ronaldo (ten oryginalny, brazylijski), Christian Vieri, Alan Shearer czy inny Hugo Sánchez, ale nie zdarzało się, by tak wielu okładało bramkarzy tak okrutnie na tak długim dystansie czasu. Oczywiście w turniejach najbardziej prestiżowych, potwornie wymagających, przykuwających uwagę całej planety. W przeszłości wielobramkowe orgie organizowano raczej na peryferiach poważnego sportu.

W moich latach szczenięcych, czyli w latach 80., przyznawanego najskuteczniejszemu piłkarzowi ligowemu w Europie Złotego Buta często wyszarpywały sobie ze stóp żołnierzyki o renomie mocno lokalnej, ze szczególnym uwzględnieniem wschodnich rubieży kontynentu. Zakładali go Turek Tanju Çolak, Bułgar Georgi Sławkow, Jugosłowianin Darko Panczew czy Rumun Dorin Mateut, a przede wszystkim rodak tego ostatniego, osławiony Rodion Camataru, który do tego stopnia potrzebował trofeum, że 20 z rekordowych 44 goli nastrzelał w wieńczących sezon sześciu kolejkach. Jakim sprytem tego dokonał, tłumaczyć nawet nie próbuję, pozostawiam to wyzwanie historykom piłki kopanej najznamienitszym. Może na dysertację na ten temat porwałby się Ryszard F., wśród zawodowych historyków znany jako "Fryzjer"?

Dziś rekordy padają (albo prawie padają) na szczytach. Dotąd w szacownym Pucharze Europy lub nowoczesnej Lidze Mistrzów ponad dziesięć goli umiał ustrzelić co najwyżej jeden gracz w sezonie, teraz - już na półmetku ćwierćfinałów! - mamy ich aż dwóch. Nazywają się Leo Messi (12) i Mario Gómez (11), obu od absolutnego rekordzisty wszech czasów, buszującego w polach karnych pół wieku temu José Altafiniego (14) dzieli tak niewiele, że przy utrzymaniu dotychczasowego tempa za chwilę go zdetronizują. Snajperski rekord w hiszpańskiej Primera Division ustanowił zeszłym roku Ronaldo (40), ale tej wiosny raczej na pewno zostanie on pobity; w Bundeslidze dokonania Gerda Müllera wydają się na razie niezagrożone, ale Gómez stał się najregularniej strzelającym goleadorem minionego ćwierćwiecza; we Włoszech tytuły capocannoniere Antonio Di Natale zdobywa dzięki osiągnięciom (29 i 28 bramek w poprzednich sezonach), które po wojnie ustępują tylko osiągnięciom legendarnego Gunnara Nordahla oraz Luki Toniego.

Słowem, rozstrzelali się snajperzy wszędzie tam, gdzie gra toczy się na najwyższym poziomie. I to snajperzy najróżniejszych ras, od rozdryblowanych chucherek jak Messi, przez pancernych rewolwerowców jak Ronaldo, po statycznych, opierających swój sukces na czytaniu przyszłości szaraków jak Gómez.

A mieli snajperzy zamilknąć. Pamiętam, jak po mundialu w 1990 r. - padało na nim średnio 2,21 gola na mecz, takiej posuchy nie było nigdy wcześniej ani później - świat lamentował, że jesteśmy skazani na tendencję pikująco-zniżkową, że trenerzy zachorują na ostrożność albo wręcz tchórzliwość, że bramki będą maleć. Sepp Blatter przestraszył się chyba potem, że w ogóle znikną, bo zupełnie serio proponował je powiększać. Jeszcze kilka sezonów temu w Lidze Mistrzów panowali zresztą reprezentanci Premier League, którzy lubili zamieniać mecze w taktyczne klincze i tracili gole od święta. Całą Anglię inspirowali José Mourinho i Rafa Benitez, ich dyktatowi podporządkował się nawet Alex Ferguson.

Dziś wyspiarskie szlagiery przypominają niekiedy naloty dywanowe, i to na ofiary niemal bezbronne - w derbach Manchesteru City nokautuje United 6:1, United aplikuje osiem goli naszemu Wojtkowi Szczęsnemu, Arsenal z Chelsea zabawiają się na wynik 5:3, derby północnego Londynu piłkarze ozdabiają siedmioma bramkami etc. W Bundeslidze moda na wariackie wymiany ciosów trwa od wielu sezonów; o typowym dla Serie A catenaccio w kontekście niehistorycznym mówią już tylko niekompetentni, chowający ignorancję za frazesami polscy eksperci telewizyjni; madrycki Real właśnie znów dobił do setki goli i niechybnie pobije swój własny rekord ligi hiszpańskiej. Sam też traci je podejrzanie chętnie, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie, jaką twierdzę na polu karnym Chelsea potrafił wznieść Mourinho.

Nie zamierzam dywagować, czy kultura defensywy podupadła, czy raczej ludzie futbolu nieświadomie zwrócili się w kierunku show. Nie zamierzam też obwieszczać, że nielogiczność wyceniania zwycięstwa trzykrotnie wyżej niż remis czyni trend logicznym, bo zachęca, by przeć po pełną pulę, zamiast bronić podziału punktów. Wolę cieszyć się, że my, entuzjaści bieganiny za piłką, żyjemy w cholernie ciekawych czasach.

Zapraszam na mój blog: http://rafalstec.blox.pl

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.