Premier League. 2016 rokiem wyśmiewania Anglii. Czy Klopp z Guardiolą to zmienią?

Od żartów z Roya Hodgsona do wykpiwania "efektu Guardioli" - dla piłkarskiej Anglii był to jednak rok, który podkreślił, jak wiele i kluby, i reprezentacja mają do nadgonienia względem Europy. I to właśnie z kontynentu ruszyli Wyspiarzom z pomocą. Nadzieją może być ostatnie spotkanie Premier League w 2016, w którym Liverpool pokonał Manchester City 1:0

Siedzieliśmy w biurze prasowym na Stade de France po świetnym meczu Włoch z Hiszpanią (2:0) i śmialiśmy się do łez. Nie tylko w małym gronie polskich dziennikarzy, ale bardziej międzynarodowym. Nie mogliśmy utrzymać powagi patrząc na to, co działo się w drugim tamtego dnia spotkaniu w Nicei.

Nie śmieszyło nas tylko to, że Anglicy przegrywali z Islandczykami, chodziło o styl tej klęski. Taki bardzo angielski: po całkowitym zaskoczeniu schematami rywala, większym zaangażowaniem przeciwników, nieumiejętności w znalezieniu na boisku odpowiedzi. Śmialiśmy się w naszej grupie coraz mocniej po dwóch golach Islandczyków, rechotaliśmy po wejściu Jacka Wilshere'a i dodaniu kolejnego napastnika. Każde beznadziejne dośrodkowanie traktowaliśmy jak świetny żart, niecelne strzały Wayne'a Rooneya bawiły setnie. Każda indolencja w ofensywie sprawiała, że bez słów rozumieliśmy się z niemieckim dziennikarzem, patrząc na siebie i ocierając łzy po tej komedii pomyłek, nieporozumień i bezsilności.

Od Neville'a do Bradleya

To był rok wyśmiewania angielskiego futbolu. Roya Hodgsona, który w zasadzie stał się memem, przed meczem z Islandią wybrał zwiedzanie Paryża zamiast podglądanie rywali. Zastępujący go Sam Allardyce może i został wrobiony w aferę, ale sam okazał się zbyt chciwy i naiwny, jak na zajmowaną posadę. Gary'ego Neville'a traktowano jako powiew nowego w angielskiej myśli szkoleniowej, ale prowadząc Valencię wytrwał tylko do marca, wygrywając ledwie 10 z 28 spotkań. W ostatnich dwunastu miesiącach liczba angielskich trenerów w Premier League zmalała do ledwie czterech, w Swansea woleli - z ogromnym niepowodzeniem - zatrudnić Amerykanina Boba Bradleya, niż ufać wyspiarskiej myśli szkoleniowej.

Ligę w 2016 wygrał Włoch Claudio Ranieri, który styl Leicester City uprościł do maksimum, grając na nosie bogatszym i większym klubom. W europejskich pucharach co prawda Liverpool zagrał w finale LE, a Manchester City dotrwał do półfinału LM, jednak nie są to osiągnięcia, którymi aspirująca do miana najlepszej ligi na świecie by się chwaliła. To był rok tak absurdalny, że w Anglii nawet zaczęto pouczać Pepa Guardiolę za to, jak i jakie wprowadza zmiany w Manchesterze City.

Tymczasem to właśnie Hiszpan, a także Antonio Conte, Juergen Klopp, Mauricio Pochettino i wciąż w pewnym stopniu Arsene Wenger oraz Jose Mourinho są największą nadzieją tamtejszego futbolu, by pod względem jakości dorównać szumowi i otoczce Premier League. Nie chodzi o stworzenie przerwy zimowej, napięty kalendarz, intensywność ligi - "Nie jesteście pod tym względem wyjątkowi. Nie wiecie, jak gra się w Niemczech czy w Hiszpanii, a ja tam byłem, znam to", mówił zaskoczonym dziennikarzom Guardiola - czy brak jakości rodzimych piłkarzy. Naprawdę Anglia nie zawali się, ponieważ w głosowaniu na stu piłkarzy 2016 roku Wayne Rooney otrzymał dwa głosy i po raz pierwszy od lat w ogóle nie został sklasyfikowany. Chodzi tylko o przyjmowanie lekcji i nauki od szkoleniowców bardziej utytułowanych i otwartych, którzy wiedzą w którym kierunku zmierza współczesny futbol. W ostatnich godzinach roku odcięcia się od kontynentu - wiadomo: spodziewana formalizacja Brexitu - Klopp oraz Guardiola udowodnili, dlaczego warto im zaufać.

Hit na miarę oczekiwań?

Musiało minąć trochę czasu. Liverpool w pierwszym półroczu niemieckiego trenera wcale nie zdominował ligi, ale wręcz wypadł poza wszelkie pucharowe miejsca i zostawił pole do wątpliwości ekspertów. Guardiola w Manchesterze może i wygrał pierwszych dziesięć spotkań, ale z kolejnych czternastu tylko cztery, stając się celem złośliwości oraz żartów zwłaszcza w kontekście gry defensywnej. Jednak żaden z nich nie trafił do Anglii by uczyć tam grających piłkarzy defensywy. Dlatego Niemiec wyrównał rekord Kenny'ego Dalglisha w liczbie meczów potrzebnych do strzelenia przez Liverpool 100 goli (48). Z kolei Guardiola wierzy, że najlepszą defensywę gwarantuje utrzymywanie piłki z dala od przeciwnika, co również z trudem jest akceptowane w dość chaotycznej, ciężkiej do zrównoważenia lidze.

Jednak nawet najwięksi krytycy katalońsko-dortmundzkiej myśli taktycznej nie będą w stanie zaprzeczyć, że hit rozgrywany w sylwestrowy wieczór pokazał, że jest czego zazdrościć. Zresztą tak było w każdym z najważniejszych meczów Premier League w tym sezonie. O ile wcześniej były to starcia męczące i chaotyczne, w których stawiano efekt nad jakość, tak teraz kibice dostają pełen pakiet. W marcu 2015 i jeszcze bez trenerskiego rozdziału w swojej karierze Gary Neville-felietonista "Daily Telegraph" pisał, że jednej niedzieli oglądając starcie Liverpoolu z Manchesterem United, a następnie Barcelony z Realem Madryt widział przepaść piłkarską, taktyczną. Na początku grudnia 2016, gdy City Guardioli grało z Chelsea Antonio Conte, a później Barcelona z Realem, to znacznie ciekawiej i bardziej intensywnie działo się na Wyspach. Tam pisano o konfrontacji dwóch nowych, dla nich świeżych myśli szkoleniowych, w Hiszpanii narzekano zwłaszcza na poziom drużyny Luisa Enrique.

O efekcie Conte w Chelsea napisano już wszystko - wyszukujcie pod hasłami: taktyka, 3-4-3, Victor Moses, Diego Costa, defensywa - choć nie jest to takie łatwe, jakby trzynaście zwycięstw z rzędu na to wskazywało. Postęp jego drużyny jest przedstawiony w ligowej tabeli, natomiast o grze Liverpoolu i Manchesteru mówią inni. Choćby Mark Hughes, którego Stoke City najpierw przyjęło cztery gole od "The Reds", a następnie od "The Blues". - Pierwsi to niesamowita intensywność od samego początku, drugich cechuje niesamowita efektywność po odzyskaniu piłki - tłumaczył menedżer Stoke.

- Teraz rozumiem, dlaczego o stylu swoich zespołów mówi "heavy metal" - powiedział Guardiola, który zwycięstwo Liverpoolu nad Stoke (4:1) oglądał z trybun. - Różnimy się pod względem pomysłu na grę, ale bardzo ten jego lubię. Może Klopp to najlepszy menedżer na świecie pod względem kreowania drużyn, które atakują obronę rywali jak największą liczbą piłkarzy. Z każdego miejsca na murawie. Mają intensywność bez i z piłką, co jest niełatwe do osiągnięcia. Nauczyłem się tego w pierwszym naszym starciu w Niemczech, gdy przegrałem 2:4. To było coś nowego, efekt "wow" i dobra lekcja - tłumaczył Hiszpan.

Różnorodność ponad wszystko

Łatwo przedstawić to słowami, ale trudniej sobie z tym poradzić i zwłaszcza pierwsza połowa sylwestrowego hitu była pokazem siły w pressingu Liverpoolu. Momentami piłkarze Manchesteru City panikowali, gdy dostawali piłkę. Nie chodziło o niedokładność podań, ale fakt, że zawodnicy z ataku nie chcieli ich odbierać, bo bali się następującego po przyjęciu zagrania agresywnego ataku gospodarzy. Do końca pierwszej połowy nie byli w stanie zagrozić bramce Liverpoolu, aż Simon Mignolet poczuł się tak pewnie, że na trzydziestym metrze żonglował piłką i rozgrywał akcję.

Jednak nie był to mecz słaby - bardziej spotkanie, w którym bardzo dobry zespół skutecznie ogranicza i wykorzystuje nieliczne wady równie jakościowego rywala. Liverpool przez długi czas sprowadzał Manchester City do niecelnych podań, zwłaszcza poprzez pressing w środkowej strefie. Świetnie pracowali Emre Can, Jordan Henderson i Georginio Wijnaldum. Ten ostatni strzelił pierwszego gola, zresztą w sytuacji, która idealnie obrazuje styl gry Liverpoolu: w momencie dośrodkowania Adama Lallany w polu karnym City nie było żadnego jego kolegi, ale nabiegali na piłkę w takim tempie, że Holender kompletnie zaskoczył obrońców i ładnym strzałem głową pokonał Claudio Bravo. Zresztą podsumowaniem tego, co działo się przed przerwą był także pojedynek Raheema Sterlinga (City) z Roberto Firmino (Liverpool) w narożniku boiska - kilkusekundowa przepychanka o piłkę wygrana przez tego drugiego.

Dla Guardioli i City to była zawsze kwestia zareagowania w trudnej sytuacji. W tym wypadku nie była to tylko kwestia taktyki, ale przekonania piłkarzy, że to od nich zależy, czy uda się pokonać pressing Liverpoolu. Sygnał dał David Silva, który przedarł się środkiem pola i uderzył niecelnie. Trend się odwrócił - to goście prowadzili pressing, zaskakiwali rywali wysokim odbiorem i szybkimi atakami. Brakowało tylko efektów.

Ale efekty przyjdą - jeśli nie w sylwestra, to w kolejnych miesiącach, po udanym okienku transferowym i po dniach spędzonych na treningach, a nie regeneracji. Sam Klopp pewnie przyzna, że to było jedno z najtrudniejszych wyzwań dla jego drużyny. "The Reds" nie mieli tyle swobody, by szarżować do ataku po każdym odbiorze, pierwsza myśl była bardziej pragmatyczna - co się stanie i co trzeba zrobić, gdy ją stracą.

Guardiola ma rację mówiąc, że Liverpool oraz Chelsea ma przewagę: bez europejskich pucharów więcej trenują, mają dodatkowy czas, by się zregenerować. Skorzystało z tego Leicester City, które jednak w drugim sezonie cierpi przez obciążenia wynikające z gry w Lidze Mistrzów. Hiszpan operuje na żywym organizmie, Klopp i Conte mają przerwę na namysł, inne opcje.

Jednak każdego z nich wyróżnia to, że wiedzą w jakim kierunku chcą dążyć z ich pomysłem na grę. Na brak tego celu - tożsamości - angielski futbol cierpi od lat. Wydany nie tak dawno podręcznik pod hasłem "DNA" okazał się być piłkarskim masłem maślanym. Adaptowanie tego dzieła do warunków meczowych, zmieniających się trendów również wychodzi słabo. Ale ten sezon, ten nowy rok to najlepszy moment na naukę i zmiany. Pod względem różnorodności taktycznej wreszcie Premier League dąży do tego, jak wiele kontrastów jest w najlepszych ligach na kontynencie. Może przyjdzie również moment, gdy w Anglii zauważą, że to dla nich korzyść, a nie kolejny atak na ich trudną do zdefiniowania tożsamość.

Wartość tych piłkarzy wzrosła najbardziej w 2016 roku! Są Polacy!

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.