Premier League. Rooney: rekord pełen paradoksów

Jest najskuteczniejszym napastnikiem w historii reprezentacji Anglii. Czy "najskuteczniejszym" na pewno oznacza "najlepszym"? O karierze Wayne'a Rooneya, przed dzisiejszym meczem MU - Liverpool, pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i komentator Sport.pl.

W końcu się stało: w 84. minucie meczu ze Szwajcarią Wayne Rooney podszedł do rzutu karnego, trafił i pobił 45-letni rekord Bobby'ego Charltona: z pięćdziesięcioma bramkami stał się najskuteczniejszym piłkarzem w historii angielskiej kadry. Następne dni upłynęły pod znakiem powrotu "Rooneymanii": przypominano wszystkie bramki kapitana Manchesteru United dla swojego kraju (34 prawą nogą, 5 lewą, 11 głową; 42 z pola karnego, 8 z dystansu; 6 karnych, 2 rzuty wolne), pokazywano motywacyjne przemówienie do kolegów po meczu, a w końcu zestawiano bohatera chwili z największymi dotychczas gwiazdami Anglii. Lepszy od Bobby'ego Charltona, który swoje 49 bramek zdobył rozgrywając mecz mniej od Rooneya? A od Gary'ego Linekera, który do strzelenia 48 goli potrzebował tylko 80 spotkań? Od Jimmy'ego Greavesa, którego średnia wciąż wydaje się nie do pobicia (44 gole w 57 meczach)? Tylko jak ich porównywać? Charlton i Lineker byli gwiazdami mundiali - Rooney poza Euro 2004 na żadnej wielkiej imprezie nie błyszczał. Ten pierwszy zdobył mistrzostwo świata, ten trzeci - tytuł króla strzelców. Z drugiej strony Greaves i Lineker byli typowymi snajperami - Charlton zaś (tu przyznajmy: podobnie jak Rooney) wiele bramek zdobywał, atakując z głębi pola lub ze skrzydła. W dawnych czasach nie dokonywano zmian i rzadziej zdarzały się okazje do grania ze słabeuszami typu San Marino - z drugiej strony nieco tylko słabsi rywale nie bronili się tak skutecznie jak teraz.

Bohater niespełniony

Zostawmy jednak porównania na boku: choć Wayne Rooney uzyskał właśnie szczególne miejsce w historii angielskiego futbolu, wszystko wskazuje na to, że po latach będziemy pisać jego biografię jako człowieka niespełnionego. To pierwszy paradoks: najskuteczniejszy w historii reprezentacji, a wkrótce także klubu, a w dodatku jeszcze najlepiej opłacany, z Manchesterem United wygrał wprawdzie Ligę Mistrzów i klubowy puchar świata, dokładając pięć mistrzostw kraju, ale z reprezentacją wracał z kolejnych turniejów rozczarowany, podobnie zresztą jak ciut tylko starsi przedstawiciele "złotego pokolenia", Beckham, Gerrard czy Lampard.

Najbliżej był pewnie na Euro 2004, jako zaledwie osiemnastolatek: zaczął turniej fenomenalnie, strzelił cztery gole w czterech meczach, ale w kluczowym spotkaniu ćwierćfinałowym, z Portugalią, zszedł po 27 minutach gry z pękniętą kością śródstopia, Anglicy zaś dali sobie wydrzeć prowadzenie i, jak to zwykle bywa, przegrali w rzutach karnych.

Dwa lata później na mundial w Niemczech jechał z ledwo zrośniętą kością śródstopia (kolejne angielskie fatum, oprócz rzutów karnych...), grało mu się źle, a w końcu - sprowokowany przez Ronaldo - wyleciał z czerwoną kartką ("Wayne Rooney nie powinien był w ogóle grać w tym turnieju. Nie był gotowy" - orzekł po latach Alex Ferguson w swojej autobiografii). Na Euro 2008 Anglicy nie pojechali w ogóle, wyeliminowani przez Chorwatów po słynnym meczu na Wembley, gdzie ich ówczesny trener Steve McClaren chronił się pod parasolem tyleż przed deszczem, co przed wściekłością fanów. W RPA, w 2010 r., Wayne Rooney był cieniem samego siebie w związku z tykającą już bombą skandalu obyczajowego - ale rozczarowała cała drużyna, śmiertelnie wynudzona przez Fabio Capello podczas zbyt długiego zamknięcia w Rustenburgu. Podczas Euro 2012 znów słyszał tylko: "Rooneyu, musisz" - naród czekał na jego powrót po dyskwalifikacji za czerwoną kartkę podczas eliminacyjnego spotkania z Czarnogórą na ostatni mecz fazy grupowej. Rok temu w Brazylii zdobył bramkę - pierwszą na swoim trzecim mundialu - ale Anglicy i tak nie wyszli z grupy.

"Za każdym razem zbyt dużo na siebie brał, zbyt wiele chciał udowodnić - innym i sobie. I jak to często bywa w podobnych sytuacjach, na chęciach się kończyło"- pisałem jeszcze przed rozpoczęciem mistrzostw w Brazylii Na razie niewiele wskazuje, by w przyszłym roku na mistrzostwach Europy miało być inaczej: Anglicy mają wprawdzie młode talenty (Raheem Sterling, Harry Kane, Daniel Sturridge, Alex Oxlade-Chamberlain), ale wkomponowanie ich do drużyny, w której miejsce na szpicy zajmuje weteran MU, przysparza Royowi Hodgsonowi wielu problemów. Żeby nie szukać daleko: nie jest przypadkiem, że Harry Kane rozpoczął mecz ze Szwajcarami na ławce, bo w preferowanym ustawieniu 4-3-3 z przodu może grać albo on, albo Rooney.

Bohater przeszkadza

To paradoks kolejny: w angielskiej debacie napastnik MU pojawia się czasem jako obciążenie - już przed mundialem w Brazylii Paul Scholes pytał, czy Hodgson, będzie miał, za przeproszeniem, jaja, żeby posadzić swojego kapitana na ławce. Ileż to razy mówiło się, że na każdych wakacjach tyje (o siedem kilo - wyznawał w książce "Moja dekada w Premier League"), że jest wypalony, że nie starczy mu pary na długie granie, że po tylu kontuzjach stracił dynamikę i miota się bez sensu między rywalami. Dopiero za miesiąc przekroczy trzydziestkę, a podobne teksty czytywałem już, kiedy był dwudziestopięciolatkiem.

Do tych, znanych już zresztą dobrze, tematów w ostatnich tygodniach doszedł jeszcze jeden. Niezależnie od angielskiego rekordu i bramek strzelonych w eliminacjach Ligi Mistrzów, w Premier League w tym sezonie Anglik wciąż jeszcze nie strzelił gola, a i w poprzednich rozgrywkach, naznaczonych eksperymentami z ustawianiem go w środku pomocy, zdobył najmniej bramek w historii swojego pobytu w Manchesterze. Z okolic Old Trafford, a bardziej jeszcze z pobliża ośrodka treningowego w Carrington, dochodzą coraz głośniejsze pomruki niezadowolenia ze współpracy zawodników z Louisem van Gaalem - mówi się o rozmowie, którą odbyli liderzy drużyny (Carrick i właśnie Rooney) na temat metod treningowych Holendra. Van Gaal zdementował to wprawdzie na piątkowej konferencji prasowej przed meczem z Liverpoolem (mówił, że rozmowa dotyczyła atmosfery, która popsuła się w związku z gruntowną przebudową składu), ale z majowego wywiadu, jaki przeprowadził z Rooneyem Gary Neville dla Sky Sports, wynika, że problem jest szerszy - i dotyczy kwestii taktycznych.

Rozmawiając z byłym kolegą, a dziś cenionym ekspertem telewizyjnym i współpracownikiem Roya Hodgsona, Rooney wspominał, jak Louis van Gaal, formułując swoje oczekiwania wobec niego, przywoływał czas swojej pracy z Bayernem i napastników, którzy w trakcie meczu mieli średnio dziesięć kontaktów z piłką, ale za to strzelali po dwa gole. "Jasna cholera, chcę więcej niż dziesięć kontaktów z piłką" - komentował Rooney, ale zaciskając zęby przystosowywał się do sytuacji, w której coraz częściej przychodzi mu nie biegać już tyle po boisku, szukając gry, tylko zostawać między dwójką obrońców ("Ja mam kontrolować stoperów, a nie oni mnie" - podsumowywał w rozmowie z Nevillem).

Czy to na pewno dobra strategia? Czy Wayne Rooney jako napastnik nie jest najgroźniejszy wtedy, kiedy ma jak najwięcej swobody, nieraz np. wróci się do drugiej linii, a nieraz zbiegnie na skrzydło? Na pewno krytykując angielskiego rekordzistę za niewielką skuteczność w klubie wypada mieć te wymagania van Gaala w tyle głowy - i pamiętać, że wolno i przewidywalnie grający koledzy nie stwarzają mu, jak na razie, szczególnie dobrych sytuacji.

Bohater z charakterem

Ale jest w tym wszystkim paradoks najważniejszy: Wayne Rooney upada i podnosi się, zaciska zęby, po czym idzie dalej. Po każdym kryzysie, po każdym skreśleniu przez fanów i po każdej fali medialnych krytyk, staje się coraz mocniejszy.

A było tych kryzysów przecież co niemiara. Przerwy w grze, wywołane kontuzjami, i trudy powrotów - ze względu na swoją budowę, rzeczywiście traci formę łatwiej niż inni; Alex Ferguson poświęcił temu parę ładnych akapitów "Autobiografii". Czerwona kartka w meczu z Portugalią, tym razem na mundialu 2006, za faul na Ricardo Carvalho ( to wtedy Cristiano Ronaldo puszczał oko do ławki rezerwowych ). Wywrzeszczana do kamery krytyka fanów podczas mundialu w RPA. Wspomniany skandal obyczajowy - rewelacje prostytutki, z którą miał sypiać, kiedy żona była w ciąży. - by po kilkudziesięciu dramatycznych godzinach podpisać nowy kontrakt (

Może więc takiego Rooneya zapamiętamy i takiemu wystawimy pomnik? Bez mundialowego medalu Charltona, bez złotego buta Linekera, z pewnością też bez wdzięku i elegancji ich obu, niezbyt wymownego, a przecież potrafiącego poderwać kolegów (jak po ubiegłorocznej porażce z Liverpoolem i przed świetnym meczem z Tottenhamem, kiedy rozmawiali w szatni bez udziału trenera). We wstępie do "Mojej dekady w Premier League" sir Alex Ferguson wspominał, że jako młody chłopak Rooney miewał problemy dyscyplinarne, że w pierwszych latach kariery często dawał się wyprowadzić z równowagi, brakowało mu szacunku dla autorytetów i był w gorącej wodzie kąpany, później jednak swoim zachowaniem zaczął wyznaczać standardy reszcie drużyny. "Trzeba mieć niezwykle silny charakter, żeby okiełznać w taki sposób własny temperament i przekuć wady w zalety, a on to osiągnął ciężką pracą nad sobą" - pisał oszczędnie skądinąd gospodarujący pochwałami Szkot.

Bohater z północy

Szukając odpowiedniej metafory, można oczywiście odwołać się do niemiłosiernie nadużywanego podobieństwa ze Szrekiem. Można mówić o tolkienowskim krasnoludzie albo o krecie, ryjącym w ziemi, wytrwałym, upartym i... brzydkim. Można jednak także wspomnieć o dziwnej rzeźbie, leżącej na zboczu autostrady A1 w pobliżu Gateshead; rzeźbie, którą skądinąd sir Alex postanowił pokazać swoim piłkarzom podczas podróży na mecz z Newcastle, jeszcze w sezonie 2008/09.

"Anioł północy", dzieło sir Antony'ego Gormleya, ma 52 metry wysokości i 80 rozpiętości skrzydeł - już z samych tych rozmiarów widać, że jest zwalisty i krępy. Opisując go kiedyś w "Tygodniku Powszechnym" Agata Bielik-Robson zauważała, że jego głowa celuje równo w linię horyzontu, a skrzydła nie zrywają się do lotu w niebo. "Niebo nie wydaje się jego żywiołem; właściwym elementem jest ziemia, twardy grunt. Angel of the North jest więc taki, jak większość mieszkańców niegościnnych, szarych, przemysłowych regionów angielskiej północy: prosty, twardy, uparty i całkowicie" down to earth "".

Imperium dawno upadło, mistrzostwa świata z 1966 roku zostały zapomniane. Ton wydarzeniom w światowej polityce i w światowym futbolu dawno nadaje ktoś inny. A przecież Anglia uparcie odmawia zejścia ze sceny. Paradoks ostatni: czasami myślę, że Antony Gormley wyrzeźbił Wayne'a Rooneya.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.