Premier League. 20 rocznica słynnego ciosu kung-fu Cantony

Najbardziej ponure w tej historii jest to, że to właśnie atak Cantony na kibica zapewnił mu miejsce w piłkarskim panteonie. O uderzeniu sprzed 20 lat i jego dalekosiężnych konsekwencjach pisze Michał Okoński, dziennikarz ?Tygodnika Powszechnego? i komentator Sport.pl.

20 lat temu, 25 stycznia 1995 r., w 48. minucie meczu Crystal Palace - Manchester United napastnik gości Eric Cantona dostał czerwoną kartkę za kopnięcie kryjącego go obrońcy gospodarzy Richarda Shawa. Schodząc z boiska, obrażany z trybun przez fanów Palace reprezentant Francji przeskoczył bandę reklamową i zaatakował wyzywającego go najgłośniej 20-letniego Matthew Simmonsa ciosem kung-fu. Ciosem, który z zawodnika, owszem, bardzo dobrego, ale przecież nawet w swoim pokoleniu oglądającego lepszych od siebie (szczytowe osiągnięcia indywidualne: trzecie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki w 1993 r., po Baggio i Bergkampie, oraz tytuł piłkarza roku w Premier League, przyznany przez kolegów w sezonie 1993/1994), uczynił jedną z ikon futbolu.

Można by dodać: na nieszczęście swoje i futbolu.

Osiemdziesiąt osiem sekund

"Do tamtej chwili był to mecz bez historii - pisze w świetnej skądinąd biografii "Cantona. Buntownik, który został królem" Philip Auclair. - Palace wyszło na boisko po to, by przeszkadzać rywalom, co im nawet nieźle wychodziło. Obrońca Richard Shaw otrzymał zadanie podążania krok w krok za Cantoną i radził sobie bardzo dobrze. Ku niezadowoleniu Erica sędzia Alan Wilkie zdawał się przymykać oko na wszystkie kopniaki, które mijały piłkę i lądowały na piszczelach Francuza". W przerwie zarówno Cantona, jak i jego trener Alex Ferguson próbowali wpłynąć na arbitra, by utemperował obrońcę - bez powodzenia. Trzy minuty po wznowieniu gry, podczas walki o długą piłkę od Schmeichela, między piłkarzami doszło do kolejnego spięcia. Cantona nie wytrzymał i zrewanżował się przeciwnikowi. Sędzia liniowy poinformował głównego o incydencie, a ten pokazał Francuzowi czerwoną kartkę. Napastnik MU nie protestował. Opuścił podniesiony jak zwykle kołnierzyk i zaczął schodzić z boiska, najpierw w kierunku ławki rezerwowych, a następnie, zignorowany przez własnego trenera, w kierunku wiodącego do szatni tunelu. Nie spieszył się: od kartki do ciosu minęło 88 sekund, w trakcie których Matthew Simmons zdążył zbiec 11 rzędów w dół, by z jak najbliższej odległości wywrzeszczeć do piłkarza: "Spierdalaj, jebany francuski bękarcie!".

Dla każdego, kto kiedykolwiek był na stadionie piłkarskim, podobne odzywki są, niestety, codziennością. Fala hejtu, z jaką muszą spotykać się zawodnicy, których jedyną winą jest to, iż reprezentują akurat drużynę przeciwnika, nie ma sobie równych - trudno mi w tej chwili przypomnieć sobie drugi taki zawód (prawda: znakomicie płatny...), którego nieusuwalną częścią jest bycie nieustannie znieważanym w miejscu pracy. Dlatego jednak trenerzy robią wszystko, by uodpornić piłkarzy na nienawistne reakcje trybun: uczą sztuki izolowania się czy wręcz obracania na własną korzyść (jako dodatkowej mobilizacji) docinków, wulgarnych gestów czy śpiewów. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak bagatelizowanie lejącej się z trybun nienawiści (warto zresztą przypomnieć, że teoretycznie może być ona powodem nałożenia na wrzeszczących zakazu stadionowego), ale każdy, kto chce zostać zawodowym piłkarzem, musi się z nią liczyć.

 

Dziesięć lat

Alex Ferguson twierdzi, że początkowo nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji (choć zaraz po meczu wpadł do pokoju sędziowskiego, wrzeszcząc na arbitra, że to "jego pierdolona wina", bo gdyby dobrze wykonywał swoją pracę, do niczego by nie doszło). Później, gdy w domu obejrzał brutalny atak Cantony na wideo, pomyślał, że dobre imię klubu wymaga rozwiązania kontraktu Francuza. Ostatecznie jednak zdecydował się walczyć o niego, przy pełnej świadomości, że piłkarz zasłużył na surową karę (sam Manchester United nałożył na Cantonę oprócz grzywny czteromiesięczną dyskwalifikację). Skłócony dziś z sir Aleksem Roy Keane przyznawał później, że Szkot był zapewne jedynym trenerem, który potrafi po czymś takim umożliwić piłkarzowi powrót na boisko.

Rzecz w tym, że wymierzona wówczas we Francuza medialna kampania rzeczywiście nie miała sobie równych. "Skandaliczne", "niewybaczalne", "jest głębokim problemem, z którym musi zmierzyć się futbol" - krzyczały zgodnie tytuły od prawa do lewa; "Mogło dojść do zamieszek" - komentował obecny na meczu jeden z szefów brytyjskiej policji. Biograf piłkarza doszukuje się w tym oburzeniu rozmaitych ukrytych sensów - choćby takich ("mogło dojść do zamieszek"!), że dziesięć lat po Heysel Anglicy lękali się powrotu uśpionego dopiero co demona stadionowego chuligaństwa, więc musieli zrzucić winę za wszystko, co złe w ich futbolu, na cudzoziemca. Trudno jednak uznać tę interpretację za przekonującą (podobnie jak grubą przesadą jest na przykład zestawienie pozbawienia Cantony opaski kapitana reprezentacji Francji ze złamaniem na koszarowym dziedzińcu szabli niesłusznie oskarżonego 100 lat wcześniej o zdradę kapitana Alfreda Dreyfusa).

Sto dwadzieścia godzin

W przypadku ataku Cantony na Simmonsa (coś się jednak we mnie wzdraga, by nazwać bluzgającego na piłkarza chłopaka po prostu kibicem) nie mieliśmy przecież do czynienia z prostą rozróbą między pseudokibicami, związaną zresztą z ryzykiem dożywotniego zakazu stadionowego dla sprawców. Nie chodziło też o przepychankę między dwoma zawodnikami. Po pierwsze, cios był naprawdę niebezpieczny. Po drugie, siły nie były wyrównane i nie były wyrównane również role społeczne: w Anglii, zapewne bardziej niż gdzie indziej, media przydają piłkarzom rolę autorytetu i wzoru do naśladowania, a kluby (rzecz jasna, nie bez hipokryzji) chętnie odwołują się do XIX-wiecznej tradycji, w której zasady fair play były ważniejsze niż stan konta.

O skali przewinienia Cantony najwyraźniej świadczy zresztą fakt, że jego brutalne zachowanie stało się przedmiotem śledztwa Scotland Yardu i późniejszego przekazania do sądu oskarżenia o napaść. "Jest pan ważną osobą publiczną, obdarzoną niewątpliwym talentem i jako taki jest pan przykładem dla wielu młodych ludzi. Z tego powodu odpowiednim wyrokiem będą dwa tygodnie w zakładzie karnym" - orzekła sędzina po zbadaniu winy piłkarza. Po zakończeniu procesu Francuz trafił do celi, ale po kilku godzinach został zwolniony za kaucją. Później, na skutek apelacji, karę ograniczono do 120 godzin prac publicznych. Poddając się jej, w ciągu następnych miesięcy gwiazdor MU prowadził zajęcia sportowe dla kilkuset dzieciaków z okolic Manchesteru.

Dziewięć miesięcy

Niezależnie od konsekwencji prawnych kopniak Cantony rozpoczął pierwszą piłkarską aferę relacjonowaną z takim rozmachem przez angielskie tabloidy i telewizje. "The Sun" dzień po zdarzeniu pisał o niej na bitych 12 stronach. W ciągu pierwszego tygodnia po zajściu zanotowano rekord sprzedaży subsykrybcji kodowanej Sky Sports.

Patrząc z 20-letniej perspektywy, można więc powiedzieć, że opisywana tu historia urasta do kluczowego w dziejach promowania rozrywki (tak, to słowo wydaje się w tym kontekście najbardziej odpowiednie...), jakiej dostarczała powołana do życia zaledwie trzy sezony wcześniej Premier League. Maszyna medialna, "produkująca wiadomości podobnie jak bramki, karmiła wewnętrzny głód wzrostu oglądalności i pieniędzy" - pisze Auclair. Innymi słowy: skoro nie chcesz, żeby coś podobnego ominęło cię w przyszłości, natychmiast kup dekoder. "Jeśli Cantona nie był klaunem w cyrku Premier League, mógł być uważany za pierwszego skoczka wykonującego na trapezie salto śmierci" - zauważa biograf. I cytuje boleśnie trafne zdanie felietonisty "The Red Issue", fanzinu MU, że "futbol potrzebuje Cantonów tak samo jak Linekerów. Establishment tego nie przyzna, ale to przemysł, który żyje kontrowersją i złymi uczynkami tak samo jak piękną grą i spokojnym życiem. Łotrzyki, robale, narkotyki i karate - kochamy to. Wartości rodzinne zachowajcie dla tenisa".

I tu leży istota problemu, tłumacząca zarówno tamtą historię sprzed 20 lat, jak i całkiem świeże występki Luisa Suareza. Oraz popularność obu piłkarzy, wykorzystywaną oczywiście przez sponsorów. Produkująca sprzęt sportowy firma, z którą współpracował Cantona, niemal natychmiast po ataku na Simmonsa wypuściła reklamę butów piłkarskich ze sloganem "Zabójcza broń"; Suarez dopiero co wystąpił w reklamie konkurencyjnego koncernu, w której on i kilku innych zawodników ze światowego topu słyszy przy akompaniamencie agresywnej muzyki, że są i będą nienawidzeni... To dygresja, ale fakt, że zarabiające grube miliony gwiazdy mogą komukolwiek pasować do wizerunku idących pod prąd buntowników, nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

Czy w związku z tym Cantona okazał się wielkim wygranym tamtej historii? Zawieszony przez władze angielskiej piłki na dziewięć miesięcy i mądrze w tym czasie prowadzony przez Fergusona (podczas sentymentalnej i sowicie zakrapianej rozmowy w paryskiej restauracji, gdzie przywieziono go na harleyu z pełnym zachowaniem reguł konspiracji, Szkot skłonił Francuza do odrzucenia propozycji transferu do Włoch), wrócił w aurze ludowego bohatera, a angielskie media zmieniły ton. "Nie trzeba długo patrzeć na Matthew Simmonsa - pisano np. w "Independencie" - by zrozumieć, że jedynym błędem Cantony było powstrzymanie się od sprania go na kwaśne jabłko. Im więcej dowiadujemy się o panu Simmonsie, tym bardziej napaść Cantony wydaje się instynktownym wymierzeniem sprawiedliwości". Brian Clough kwitował, że najwłaściwszą karą dla Simmonsa byłoby, gdyby Cantona "odrąbał mu jaja". Przed Old Trafford znakomicie sprzedawały się koszulki "upamiętniające" zawodnika; na jednej z nich umieszczono twarz Simmonsa, jego adres i numer telefonu z podpisem "Poszukiwany za zdradę"...

Dwadzieścia lat

Dlaczego Cantona zaatakował Simmonsa, nigdy nie potrafił przekonująco wyjaśnić. "Gdybym go spotkał innego dnia, mógłbym zachować się zupełnie inaczej, nawet gdyby wygadywał te same rzeczy" - mówił w jednym z cytowanych przez Auclaira wywiadów. -" Francuski skurwysyn "słyszałem miliardy razy. I w innych przypadkach tak nie reagowałem" - dodawał. "Dla mnie najważniejsze jest to, że byłem tym, kim byłem. Sobą. Nawet jak masz świadomość, że coś zrobiłeś, nie znaczy to, że nie zrobisz tego jeszcze raz" - opowiadał przy innej okazji. "Nie kopnąłem go wystarczająco mocno, mogłem kopnąć go mocniej" - mówił niedawno, odpowiadając na pytania czytelników "Four Four Two". I dalej: "To był spektakl, a ja byłem aktorem. Jestem człowiekiem, który traktuje serio to, co robi, bez traktowania serio samego siebie - tłumaczył. - Nawet jeżeli kopnąłem kibica, to dlatego, że nie traktuję siebie serio".

Cóż to miałoby znaczyć? Że nie przyjmuje odpowiedzialności związanej z byciem - na przykład jako słynny piłkarz - kimś lepszym od innych, a już zwłaszcza wzorem do naśladowania. Że chce robić to, na co ma ochotę, a nie to, co wypada. Że "nie jest człowiekiem, jest Cantoną", by zacytować jeden z jego najsłynniejszych bon motów.

Ale w BBC mówił z kolei, również całkiem niedawno, że zrobił to dla nas, kibiców. Że uważa, iż w każdym z nas siedzi potrzeba wymierzenia kopniaka komuś takiemu jak Simmons, więc w pewnym sensie poświęcił się, żeby nas uszczęśliwić.

Dlaczego więc to zrobił? Mnogość jego własnych wyjaśnień skłania do najbardziej fantazyjnych interpretacji - zarówno przyziemnych (Alex Ferguson nakazał zbadać go pod kątem hipoglikemii: klubowy lekarz zasugerował, że atak szału Francuza mógł być spowodowany niskim poziomem cukru), jak filozoficznych. Kilka miesięcy temu "Tygodnik Powszechny" opublikował esej Marka Bieńczyka ; autor "Książki twarzy" i laureat Nike rozważał w nim zarówno wybryk Cantony, jak i atak Zinedine'a Zidane'a na Marco Materazziego oraz gest Kozakiewicza podczas olimpiady w Moskwie. W wyznaniu Cantony: "piłkarze są jak surrealiści, gdyż tworzą na żywo, w danej chwili", pisarz widział odwołanie do papieża surrealizmu Andre Bretona, który oznajmiał: "Poecie obrazy surrealistyczne narzucają się spontanicznie i despotycznie. Nie może ich od siebie odsunąć, gdyż jest wobec nich bezwolny i nie włada nad sobą". "Najbardziej surrealistyczny gest poetycki wedle Bretona to w końcu chwycić pistolet, zejść na ulicę i strzelić do przypadkowego przechodnia" - komentował Bieńczyk.

Czternaście sekund

Rzecz jasna, nie przekonuje mnie taka interpretacja i w gruncie rzeczy czuję niechęć przed poszukiwaniem własnej. Kiedy Eric Cantona wygłaszał oświadczenie do zgromadzonych w gmachu sądu dziennikarzy, zabrało mu to równe 14 sekund, z czego niemałą część zajęły przerwy na udawany namysł i picie wody. "Kiedy mewy lecą za kutrem, robią to tylko dlatego, że myślą, iż sardynki będą rzucane do morza. Dziękuję państwu bardzo" - powiedział, dając do zrozumienia, że mewami (jeśli chcecie, możecie podłożyć pod nie sępy lub hieny) jesteśmy my, doszukujący się w jego bandyckim wybryku jakiegoś ukrytego sensu. Ba: przyczyniający się w ten sposób do budowania jego legendy.

"Skąd to moralne oburzenie? - pytał w związku z kopniakiem na Selhurst Park popularny wówczas w Anglii dziennikarz telewizyjny Danny Baker. - Większość kibiców uważa, że było to niewiarygodne zabawne". Tyle że on sam zawsze aspirował raczej do miana intelektualisty niż kogoś, kto dostarcza gawiedzi tanich uciech. Są różne miary pisania i mówienia o Cantonie: po latach widać, że poetą, muzykiem ani malarzem nie został. Wielkiej kariery aktorskiej również nie zrobił, choć w "Looking for Eric" Ken Loach potrafił dzięki niemu pokazać los kibiców, dla których drożejące stadiony Premier League (drożejące, nie ukrywajmy, również dzięki eksplozji zainteresowania, jakie wywołała opisywana tu afera) stają się coraz bardziej niedostępne. Znamienne jednak, że w scenariuszu filmu Loacha incydentowi podczas meczu z Crystal Palace niemal nie poświęcono uwagi, a odpowiadając na pytanie głównego bohatera, którą ze swoich akcji ceni najbardziej, Francuz nie wymienił żadnej z bramek, tylko asystę przy golu Dennisa Irwina. Kłopot w tym, że z upływem lat w pamięci fanów zacierają się zarówno bramki, jak i asysty, i najcelniejszym kopnięciem Erica Cantony okazuje się to w pierś Matthew Simmonsa.

Los starego kutra jest w gruncie rzeczy bardzo smutny.

Piłkarz przyszłości? Świetne sportowe obrazki! [GIFY TEŻ]

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.