Premier League. Obywatel Kane

"Następca Bale'a" - pisze się o nim, nie zważając, że ani szybkością, ani techniką, ani z pewnością ceną transferową piłkarzowi Realu nie dorówna. Żeby wywołać euforię, wystarczyły angielski paszport i kilka goli w Premier League. Kim jest Harry Kane - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i komentator Sport.pl

Owszem, strzelił w tym sezonie już 18 bramek w 26 meczach - ale w Premier League zdobył ich tylko 8, resztę zawdzięcza grze ze słabeuszami w Lidze Europy. Owszem, ma dopiero 22 lata - ale Michael Owen i Wayne Rooney w jego wieku mieli już za sobą występy na mistrzostwach świata i Europy, a liczba ich bramek w karierze klubowej dobiegała setki. Owszem, wygryzł ze składu Tottenhamu zawodników o większym prestiżu i nieporównanie wyższych kontraktach - ale w chwili gdy kariery zarabiającego najwięcej Emanuela Adebayora i jednego z najdroższych w drużynie Roberto Soldado ewidentnie przystopowały. Owszem, odegrał główną rolę w ostatnim, jakże rzadkim w najnowszej historii tych dwóch zespołów, zwycięstwie Tottenhamu nad Chelsea: strzelił dwa gole, zanotował asystę, po faulu na nim był karny dla gospodarzy, a John Terry mówił później, że Harry Kane był jednym z najbardziej wymagających przeciwników, z jakimi miał do czynienia w tym roku (choć, prawdę powiedziawszy, ośmieszał przede wszystkim Gary'ego Cahilla) - ale był to przecież tylko jeden świetny mecz. Skąd więc ta wrzawa?

Dobry chłopiec

Jak w przypadku Bale'a, mamy tu do czynienia z powrotem opowieści o dobrym chłopcu. W czasie kiedy na wizerunku angielskiej piłki cieniem kładzie się historia Cheda Evansa - piłkarza skazanego prawomocnym wyrokiem za gwałt, próbującego po wyjściu z więzienia znaleźć klub, który zdecyduje się go zatrudnić i udzielającego przy tym niefortunnych wypowiedzi - deficyt takich historii jest zaiste wielki. Harry Kane nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza; lekko parafrazując Jonathana Wilsona można by powiedzieć, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi.

Obecni i dawni trenerzy, a także koledzy piłkarze nie mogą się nachwalić jego pracowitości. Pracujący z napastnikami Tottenhamu za kadencji trenerów Harry'ego Redknappa i Tima Sherwooda Les Ferdinand - sam przed laty snajper reprezentacji Anglii - mówi, że Kane był zawodnikiem, który zawsze zostawał po zajęciach na dodatkowe treningi strzeleckie. Senior wśród bramkarzy Brad Friedel opowiada, że młodszy o ponad 20 lat kolega wielokrotnie prosił go o pozostanie, by miał z kim trenować rzuty wolne. A sympatię kibiców zaskarbiło mu to, że zanim jeszcze zaczął regularnie strzelać bramki, zawsze zostawiał na boisku serce i płuca: ustawiany jako wysunięty napastnik, nigdy po prostu nie czekał na podanie, tylko nękał obrońców, pierwszy rozpoczynając pressing. Fakt, że przeglądając statystyki piłkarzy z największą liczbą przebiegniętych w trakcie meczu kilometrów, niemal zawsze natrafia się na jego nazwisko, jest tu wystarczająco wymowny.

Jeden z nas

Oczywiście kibice klubu - a za nimi dziennikarze - uwielbiają go także dlatego, że jest jednym z nich. "He's one of our own", śpiewają fani o zawodniku urodzonym w północnym Londynie i - mimo iż jako ośmiolatek próbował swych sił także w szkółce Arsenalu - oglądanym w drużynach juniorskich drużyny z White Hart Lane już dekadę. W drużynie U-18 (był sezon 2009/10) zdobył 18 bramek i wtedy właśnie Harry Redknapp dwukrotnie posadził go na ławce pierwszej drużyny podczas meczów pucharowych.

Wydarzenia późniejsze były tyleż typowe, co nietypowe dla karier dziesiątków podobnych mu młodych Anglików z akademii klubów Premier League. Okres przygotowawczy spędzony z pierwszym zespołem i szansa gry w spotkaniach towarzyskich, zwłaszcza na samym początku, kiedy największe gwiazdy nie wróciły jeszcze z wakacji, później daremne nadzieje na to, że nadarzy się kolejna okazja, a w zimowym okienku transferowym - wypożyczenie do jednej z niższych lig. Tam zaś szok i twarde lądowanie ("W Yeovil nie mamy Ritza" - mówił koledze Kane'a z Tottenhamu Androsowi Townsendowi szkoleniowiec lokalnej drużyny, prowadząc go do obskurnego hoteliku i upewniając się, że na wyposażeniu pokoju jest garnek do gotowania makaronu), adaptacja do bardziej bezpośredniego stylu gry, czasem kontuzje. W przypadku Kane'a najpierw było Leyton Orient (od stycznia do maja 2011), później Millwall (od stycznia do maja 2012), w kolejnym sezonie Norwich (gdzie złamał kość śródstopia) oraz Leicester, a w międzyczasie pierwsze oficjalne występy dla Tottenhamu (debiut w Lidze Europy, z Hearts, w sierpniu 2011: 18-letni wówczas Kane został sfaulowany w polu karnym, sam wykonywał jedenastkę, ale bramkarz obronił jego strzał).

Jako się rzekło: typowy scenariusz rozwoju angielskiego młodzieńca, któremu drogę do debiutu w ekstraklasie blokują gwiazdy z zagranicy i dla którego wypożyczenia oznaczają zwykle drogę w dół i kończą się ostatecznie zakotwiczeniem gdzieś na poziomie o ligę czy dwie niższym. Z przekonaniem, że tak naprawdę nigdy nie dostał prawdziwej szansy.

Szczęściarz

To, że Kane nie skończył tak jak na przykład Lee Barnard (starszy o dziewięć lat dawny piłkarz Tottenhamu, przez kilka sezonów brylujący na poziomie rozgrywek młodzieżowych i w meczach rezerw, ale niepotrafiący przebić szklanego sufitu, obecnie ciułający grosz do grosza na poziomie czwartej ligi), wynika w dużej mierze ze szczęśliwego zbiegu okoliczności.

Najpierw z trenerskiej karuzeli w Tottenhamie wypadł Andre Villas-Boas, a Tim Sherwood, od początku pracujący w aurze tymczasowości i skonfrontowany z przekonaniem klubowych gwiazd, że "dłużej klasztora niż przeora", nie mając nic do stracenia postanowił odwołać się do zawodników, z którymi pracował jako odpowiedzialny w klubie za rozwój młodzieży (na podobnej zasadzie co Kane szansę otrzymał - i wykorzystał ją - pomocnik Nabil Bentaleb). Później Sherwooda zastąpił Mauricio Pochettino, który - tak samo zresztą jak wcześniej w Southamptonie - głównie wśród młodszych piłkarzy szukał chętnych do realizowania swojej, opartej na pressingu "filozofii". Paradoksalnie, wiejący w Tottenhamie wiatr zmian sprzyja klubowej akademii: oprócz Kane'a, Bentaleba, Townsenda i Ryana Masona, w pierwszym zespole zadebiutował właśnie 17-letni Josh Onomah, a w rozmowach z dziennikarzami trener Kogutów rzuca kolejne nazwiska.

A o szczęściu Kane'a świadczą również boiskowe detale. Kiedy Soldado pudłuje do pustej bramki z pięciu metrów (w trakcie meczu Pucharu Anglii z Burnley), on trafia nawet wtedy, kiedy... nie trafia: w ostatniej minucie meczu z Aston Villą nie pozwolił wykonać rzutu wolnego najdroższemu w historii klubu Erikowi Lameli, sam ustawił piłkę, po czym... uderzył w mur, co jednak zmyliło bramkarza i ostatecznie padł gol dla Tottenhamu.

Dziewięć i pół

Moment, w którym nie dał strzelać Lameli, pokazał jednak nie tylko to, że mamy do czynienia z człowiekiem pracowitym (ćwiczył te wolne do znudzenia), ale także pełnym wiary we własne siły - co potwierdzają zarówno Sherwood, jak i Ferdinand. Ten ostatni określa Kane'a mianem "dziewięć i pół", czyli kimś pomiędzy boiskową "dziewiątką" a "dziesiątką": zawodnikiem, który potrafi utrzymać się przy piłce plecami do bramki, ale przede wszystkim chce się odwrócić i popędzić w jej stronę, choć kiedy drużyna tego potrzebuje, wystarcza mu inteligencji, by się cofnąć i zająć pozycję w drugiej linii.

To niedookreślenie pozycji Kane'a wydawało się z początku konfundować Mauricio Pochettino. Argentyńczyk preferuje ustawienie 4-2-3-1 i przez pierwsze miesiące z przodu wystawiał raczej Adebayora lub Soldado - wydawało mu się, że Kane nadaje się bardziej do gry "na dziesiątce", ale tej pozycji w swojej drużynie albo nie przewidywał albo umieszczał na niej któregoś z zawodników drugiej linii, najczęściej Christiana Eriksena. W końcu jednak uznał, że Kane może występować jako jedyny napastnik, i dobrze na tym wyszedł, bo Anglik nie tylko strzela bramki, ale - jak już powiedzieliśmy - pracuje w pressingu, odbierając piłki rywalom jeszcze na ich połowie, a poza tym biega po całej szerokości boiska, robiąc miejsce i obsługując podaniami piłkarzy z drugiej linii (z zachwytami jednak nie warto przesadzać: choć umie dryblować i dobrze się zastawia, to wciąż przegrywa znaczną część pojedynków główkowych i miewa kłopoty z przyjęciem piłki).

Co najważniejsze: rzeczywiście jest skuteczny. "Zawsze mówiłem Timowi - opowiada Les Ferdinand dziennikarzowi "Daily Telegraph" - że jego ruch przypomina mi Teddy'ego Sheringhama i to jak Teddy naturalnie odnajdywał wolną przestrzeń między liniami rywala. Ale uderza piłkę jak Alan Shearer, nie do obrony" (jedna czwarta bramek Kane'a padła dzięki uderzeniom z dystansu).

Pół roku temu rezerwowy, trzeci w kolejce do gry i pierwszy do wypożyczenia. Dziś pewniak do powołania na wiosenne mecze reprezentacji Anglii (choć Roy Hodgson będzie przyglądać się także Saidiemu Berahino i Charliemu Austinowi). Oczywiście: drugiego Bale'a nie zrobiłby z niego nawet Carlo Ancelotti, a na stanie się kolejnym Shearerem, Owenem, Rooneyem czy Sheringhamem również się nie zanosi. Na razie wystarczy jednak, że jest Kane'em. Czyli kimś - jak mówi jeden z jego dawnych opiekunów - kto wie, jaki jest cel (słowo to po angielsku znaczy to samo co bramka), wie, czego chce i wie, jak to osiągnąć. "Jeśli chcecie wiedzieć, kim jest Harry Kane, powiem wam - kończy Les Ferdinand. - To po prostu łebski chłopak".

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.