Premier League. Skandal z udziałem byłego trenera Cardiff City

Po transferze reprezentanta Korei pisali o "pieprzonych żółtkach". Działacza klubu Premier League określili mianem "gejowskiego węża", agenta posądzali o rzekomo właściwe Żydom skąpstwo. Rasistowska, seksistowska i homofobiczna korespondencja zachwiała karierą menedżera i dyrektora klubu Premier League. Na jak długo, skoro w tym świecie wielu myśli tak jak oni? - pyta Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Najgorsze w omawianiu afery, która na jakiś czas przynajmniej skomplikowała życie Malky'ego Mackaya i Iana Moody'ego, jest przekonanie, że niejeden z czytelników po lekturze dojdzie do wniosku, że problem jest wydumany, a (nazwijmy rzecz eufemistycznie) poczucie humoru obu panów jest mu w gruncie rzeczy bliskie. Jesteśmy w świecie piłki nożnej, boisko to nie salon, ośrodek treningowy to bardziej koszary niż kampus uniwersytecki, kobiety i geje nie mają tu nic do roboty - słyszałem już podobną argumentację tak wiele razy, że przystępuję do pisania z poczuciem beznadziejności. Z drugiej strony: trudno nie pisać, bo coś się przecież stało. Występujący w Premier League klub Crystal Palace nie zatrudnił niemal pewnego kandydata na menedżera, a następnie rozwiązał umowę z dyrektorem sportowym z powodu ujawnionej w mediach ich korespondencji mailowej i esemesowej; korespondencji - dodajmy - prywatnej.

Podejrzane transfery, brudne słowa

Co było w mailach i esemesach? Byłego menedżera i byłego dyrektora Cardiff nie ucieszyło pojawienie się w walijskim zespole reprezentanta Korei Południowej Kim Bo-Kyunga - zwłaszcza że na podpisanie kontraktu przybywał w otoczeniu kilkuosobowej świty rodaków. "Pieprzone żółtki. W Cardiff mamy wystarczająco dużo psów" - pisali do siebie. "Nie ma dobrego CV, a w dodatku jest Nigeryjczykiem" - mówili o innym kandydacie do drużyny, narzekając, iż w ogóle na liście potencjalnych nabytków nie ma zbyt wielu białych. Jednego z działaczy klubu Premier League określili mianem "gejowskiego węża", agenta któregoś z piłkarzy posądzali o rzekomo właściwe Żydom skąpstwo, o kolejnej agentce mówili, że powinna dbać o potrzeby swojego podopiecznego (w domyśle: seksualne), i komentowali jej sztuczny ponoć biust.

Co się właściwie wydarzyło? W grudniu 2013 r. właściciel Cardiff, malezyjski biznesmen Vincent Tan, zwolnił dobrze sobie radzącego i popularnego wśród kibiców menedżera Malky'ego Mackaya - człowieka, który po ponadpółwiecznej przerwie wprowadził klub ponownie do Premier League, niemal na dzień dobry ograł Manchester City, a w momencie zwolnienia z pracy utrzymywał bezpieczną pozycję w tabeli (jego następca, Ole Gunnar Solskjaer, radził sobie znacznie gorzej i ostatecznie Cardiff spadło z ekstraklasy). Bezpośrednim powodem był wywiad, w którym Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, skoro letni budżet transferowy przekroczono o 15 mln, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się w klubie sprowadzaniem zawodników Iaina Moody'ego.

Żeby było ciekawiej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Trochę się wówczas naśmiewaliśmy ze sposobu zarządzania klubem, ale już wiosną nie było nam do śmiechu: Cardiff rozpoczęło dochodzenie w sprawie dokonanych przez Moody'ego i Mackaya ośmiu transferów, z podejrzanie wysokimi prowizjami dla pośredników, a zapewne również z idącymi w ślad za tym ekstradochodami obu panów. Klub miał na tym stracić wspomniane 15 mln funtów, a elementem dochodzenia było zabezpieczenie prowadzonej przez menedżera i dyrektora (najpewniej na służbowych telefonach i za pośrednictwem służbowej poczty) korespondencji. Przed kilkunastoma dniami jej zapis trafił do Football Association, stamtąd zaś wyciekł do prasy. Najbardziej bulwersujące fragmenty opublikował tabloid "Daily Mail".

Chaos w Crystal Palace

O tym, że Cardiff jest w posiadaniu kompromitującej ich korespondencji, Mackay i Moody wiedzieli już od jakiegoś czasu: w maju ten pierwszy wycofał z sądu sprawę przeciwko dawnemu pracodawcy, przestał domagać się odszkodowania za zwolnienie, a co więcej - publicznie przeprosił Vincenta Tana i wygłosił szereg komplementów na temat jego zaangażowania w Cardiff. To jednak na niewiele się zdało: Malezyjczyk dobrze zapamiętał wszystkie upokorzenia, jakie parę miesięcy temu spotykały go w prasie i na trybunach stadionu, kiedy więc wyglądało na to, że duet jego dawnych pracowników zejdzie się na nowo w kolejnym zespole Premier League, uderzył jeszcze raz. Gdy papiery z klubowego dochodzenia trafiły do FA, przeciek do mediów był tylko kwestią czasu.

Podobnie jak reakcja Crystal Palace. Zespół, który na kilkadziesiąt godzin przed rozpoczęciem tegorocznych rozgrywek został bez menedżera (Tony Pulis, który według zgodnych opinii fachowców cudem uratował go przed spadkiem z ekstraklasy, odszedł w związku z nieporozumieniami dotyczącymi wzmocnień) i w którym znalazł już pracę Iain Moody, był już w zasadzie po słowie z Malkym Mackayem, ale w świetle medialnych rewelacji zerwał rozmowy, a potem rozwiązał także umowę z Moodym. Nie pomogło ani biorące w obronę Mackaya oświadczenie League Managers Association, że choć słowa, które padły, były godne pożałowania i wykazywały brak szacunku dla innych kultur, to mieliśmy do czynienia ze zwyczajnym przekomarzaniem się dwóch kumpli (angielskie słowo "banter", użyte przy tej okazji, często pojawia się w tekstach opisujących kulturę piłkarskiej szatni), ani fakt, że większość gorszących sformułowań pochodziła od Moody'ego, ani w końcu przeprosiny samego Mackaya: Bogu ducha winni piłkarze Crystal Palace drugi mecz z rzędu rozpoczynali ze szkoleniowcem tymczasowym - i drugi mecz z rzędu przegrali (po porażce u siebie z West Hamem, 1:3, są na przedostatnim miejscu w tabeli).

Przecież nikogo nie zabił

W telewizyjnym wywiadzie Mackay mówił, że przeprasza i żałuje. Że nie jest rasistą, seksistą ani homofobem, że słowa, które napisał, pochodzą z okresu, kiedy znajdował się w wyjątkowo silnym stresie, a w końcu: że nie zostały wypowiedziane w sferze publicznej. Ten ostatni argument wydaje się zrozumiały: w końcu nie tylko podsłuchani ministrowie polskiego rządu i nie tylko działacze piłkarscy potrafią w prywatnych rozmowach kląć, świntuszyć i obmawiać swoich bliźnich (inna sprawa, że pewnie nie każdy sięga przy okazji po arsenał rasistowski czy homofobiczny). Poważniejszym problemem z punktu widzenia każdego przyszłego pracodawcy Iaina Moody'ego i Malky'ego Mackaya jest z pewnością kwestia wyjaśnienia zarzutu wydania o 15 mln funtów za dużo podczas dokonywania wspomnianych ośmiu transferów - pomijając sensowność niektórych, np. napastnika Andreasa Corneliusa, wartego co najwyżej 2 mln, a kupionego (jeśli wierzyć mediom) za 8 mln, który wyszedł w pierwszym składzie zaledwie dwa razy, a po pół roku wrócił z powrotem do Kopenhagi.

Kiedy rzecz się działa, Mackay tłumaczył, że wszystko było uzgodnione z właścicielem, niezorientowanym po prostu, że opatrywanie takich transakcji dopłatami i bonusami jest w świecie piłki normą, tylko Vincent Tan, jako nowicjusz, nie zdaje sobie z tego sprawy. A my - mając w pamięci wcześniejszą decyzję malezyjskiego właściciela Cardiff o zmianie tradycyjnych barw klubowych z niebieskich na czerwone, z którą również kibice klubu nie mogli się pogodzić - odruchowo stawaliśmy po stronie szkoleniowca. Ale dziś słyszymy, że jednemu z transferów, o wartości 600 tys., towarzyszyła prowizja dla agenta w wysokości kolejnych 600 tys...

Problem w tym, że nawet jeśli w brytyjskiej prasie bulwersujące cytaty z Malky'ego Mackaya pojawiają się teraz codziennie (już po jego przeprosinach "Daily Mail" opublikował esemesy, w których nazywał "żółtkiem" Vincenta Tana), to w samym świecie sportu są one przyjmowane jako przejaw normy, a nie odchylenia. Ukrywający się pod pseudonimem "Secret Footballer" anonimowy piłkarz Premier League, autor wydanej także w Polsce książki "Futbol obnażony", twierdzi w felietonie na łamach "Guardiana", że w szatni czy autobusie drużyna przyjmuje podobne uwagi salwami śmiechu (z drugiej strony przyznaje się do lęku związanego z perspektywą zgubienia telefonu i opowiada o tym, co spotkało kolegę, który w podobnej sytuacji przechowywane w nim zdjęcia odnalazł na łamach brukowców). Autor również dostępnej po polsku książki "Menedżerowie", Michael Calvin, opowiada z kolei anegdotę o tym, jak szkoleniowiec jednego z klubów odrzuca propozycję wzmocnienia zespołu pewnym bramkostrzelnym napastnikiem słowami: "Nie chcę pedałów w mojej drużynie".

Są wprawdzie tacy jak dziennikarz "Daily Telegraph", domagający się dla Malky'ego Mackaya dożywotniego zakazu pracy w klubach Premier League, ale trudno mieć złudzenia: większość myśli jak Harry Redknapp, który powiedział, że przecież były menedżer Cardiff ani nikogo nie zabił, ani nie okazał się pedofilem. W ten sposób można interpretować zarówno fakt, że League Managers Association stanęła w jego obronie, jak i milczenie większości "ludzi futbolu" - w tej sprawie gardłują tylko przedstawiciele mediów i ruchów antydyskryminacyjnych.

Tak naprawdę smutne jest jedno: Iain Moody i Malky Mackay są jeszcze młodzi. Wychowali się i podjęli pracę w wielokulturowym świecie. Gdyby nie spędzili całego dorosłego życia w podkulturze piłkarskiej, ich "żarciki" miałyby zupełnie inny charakter.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.