Liga angielska. Tottenham w rozsypce przed derbami

"Wszystko było tak dobrze i tak się wszystko popsuło" - tytuł wiersza jednego z bohaterów Witkacego, niejakiego Jęzorego Pasiukowskiego, jak ulał pasuje do nastrojów, z jakimi piłkarze i kibice Tottenhamu szykują się do jednego z najważniejszych meczów sezonu. Przed derbami z Arsenalem atmosfera jest kiepska - pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny". Relacja na żywo w Sport.pl w niedzielę o godz. 17.

Kiedy przegrali ostatni mecz ligowy, również w derbach zresztą, z Chelsea - w szatni Tottenhamu poleciały wióry. Brazylijski pomocnik Sandro opowiadał, że pyskówka między zawodnikami trwała dwie godziny: jeden wrzeszczał, inni starali się go uspokoić, ale wszystko zmierzało w stronę, o której mówił po tamtym meczu również menedżer Tim Sherwood. Klub nie potrzebuje piłkarzy, którzy załamują się po pierwszym niepowodzeniu, tylko takich, którzy walczą do końca - wynikało z jego tyrady przed kamerami Sky Sports. Takich, którzy - jak był uprzejmy się wyrazić wciąż początkujący w tym fachu trener Tottenhamu - "mają jaja", którym zależy, i z których klęska w derbach nie spływa z prędkością mydła jeszcze w trakcie pomeczowego prysznicu.

Na kim może polegać Tim Sherwood

To była z pewnością najgłośniejsza wypowiedź trenerska na Wyspach w ostatnich miesiącach (a przecież konkurencję Sherwood miał sporą, zważywszy np. na niedawne polemiki między Jose Mourinho i Arsenem Wengerem). I wypowiedź, o której skuteczności natychmiast rozpoczęła się dyskusja. Bo z jednej strony rzeczywiście: klub nie płaci piłkarzom za to, żeby miło się do siebie uśmiechali. Być może Sherwood miał rację, mówiąc publicznie, że "nie na wszystkich może polegać" i że piłkarze nie mogą sprawiać wrażenia, jakby swoim występem robili klubowi łaskę. Z pewnością miał rację, apelując do klubowych władz, żeby "obudziły się z marzeń o miejscu w pierwszej czwórce". Sam jest byłym piłkarzem, byłym reprezentantem Anglii i byłym kapitanem mistrzowskiej ekipy Blackburn, który pod koniec kariery zdążył także pograć w Tottenhamie - odwołując się do własnych doświadczeń, a pewnie i do legendarnej "suszarki" Aleksa Fergusona, zdawał się sądzić, że porządna reprymenda może wyzwolić z tych świetnie zarabiających młodzieńców pokłady ukrytej dotąd ambicji i dumy.

Z drugiej strony jednak - pisałem o tym zaraz po meczu z Chelsea na swoim blogu [LINK: http://okonski.blog.onet.pl/2014/03/09/wszystkie-nasze-samobojstwa/] - jakże łatwo odebrać taką tyradę jako dowód bezradności trenera i wyładowywania się przezeń na piłkarzach za osobistą porażkę. Kiedy podczas czwartkowego meczu w Lidze Europejskiej Benfica strzeliła Tottenhamowi pierwszą bramkę (w sumie mecz zakończył się przegraną Londyńczyków 1:3), Gary Lineker napisał natychmiast na Twitterze, że teraz Sherwood musi polegać na tych, na których - jak twierdzi - polegać nie może. Podobne reprymendy bywają skuteczne, pod warunkiem że piłkarze są przekonani, że ich menedżer wie, co robi. W wydanej właśnie po polsku książce "Futbol obnażony", jej autor, pragnący zachować anonimowość piłkarz Premier League, mówi, że cały sekret bycia trenerem polega na utrzymaniu pewności siebie wśród zawodników, ale nie za pomocą poniżania. "Wielu piłkarzy wyczuje każdy sygnał słabości menedżera i znajdzie dla siebie wymówkę, kiedy drużyna zacznie przegrywać" - dodaje.

Czy warto było zwalniać Andre Villasa-Boasa

Pytanie więc, czy Sherwood wie, co robi. I drugie, równie ważne dla ułożenia jego relacji z drużyną: jak wygląda jego przyszłość. Od momentu zwolnienia Andre Villas-Boasa nad 45-letnim, niemającym wciąż trenerskiej licencji UEFA Pro, następcą Portugalczyka unosi się aura tymczasowości. Zaledwie osiemnastomiesięczny kontrakt i niewysoka pensja (w razie zwolnienia odszkodowanie będzie naprawdę niewielkie), nieustające plotki o poszukiwaniach kolejnego szkoleniowca, zwłaszcza w Holandii, gdzie pytano zarówno prowadzącego obecnie Ajax Franka de Boera, jak selekcjonera reprezentacji Luisa van Gaala, niekryjącego, że po mundialu w Brazylii chętnie spróbowałby swoich sił w Premier League - piłkarze przecież wiedzą o tym wszystkim równie dobrze jak my.

Czy warto było zwalniać Andre Villas-Boasa? - zapytajmy więc. Pierwszy, gigantyczny argument za tym, że było warto, to danie drugiej szansy Emmanuelowi Adebayorowi. Napastnik z Togo z pewnością nie należy do tych, na których Sherwood nie może polegać - w 18 meczach zdobył 11 bramek. Inne Sherwoodowskie odkrycie to młody pomocnik Nabil Bentaleb. W pierwszych tygodniach pracy nowy trener Tottenhamu ewidentnie uwolnił ukryte rezerwy drużyny grającej wcześniej w sztywnym ustawieniu 4-2-3-1: przywrócił do łask system 4-4-2, zarazem publicznie dystansując się od nadmiernie wyrafinowanych rozmów o taktyce. Tottenham zaczął strzelać więcej bramek i atakować z większą werwą - nadużywający słów o wierności "klubowemu DNA" kibice byli zachwyceni zwłaszcza zwycięstwami na Old Trafford i St. James' Park, gdzie Newcastle uległo gościom z Londynu aż 0:4.

Za czasów Andre Villas-Boasa drużyna dominowała w większości spotkań, ale jej akcje grzęzły przed polem karnym - bramek padało niewiele, a najdroższy napastnik Roberto Soldado strzelał je głównie z rzutów karnych. Kuriozalny błąd Hugo Llorisa w 14. sekundzie meczu z Manchesterem City (nienaciskany, wykopał piłkę wprost pod nogi Aguero) przesądził o końcowej klęsce, zaś dogmatycznie zastosowana wysoka linia obrony - o równie spektakularnej porażce z Liverpoolem. Portugalczyk miał niewątpliwie pecha - w kilku kluczowych spotkaniach nie mógł skorzystać z kontuzjowanego lewego obrońcy Danny'ego Rose'a, co zmuszało go do przestawienia w to miejsce stopera Jana Vertonghena, także Andros Townsend i Christian Eriksen wrócili do zdrowia już po zwolnieniu AVB... Pytanie, które nie zostanie nigdy rozstrzygnięte: czy spotkanie z Liverpoolem było dla Portugalczyka lekcją, po której mógł dokonać korekty taktycznej, odchodząc od wspomnianej gry wysoką linią obrony przy niewystarczająco intensywnym pressingu (pozwolenie pomocnikom rywala na prostopadłe podania do Suareza czy Sturridge'a było w tym przypadku samobójstwem...).

Problem w tym, że mecze, które wygrywa Tim Sherwood, należą do kategorii tych, w których zwyciężał również Andre Villas-Boas. I analogicznie: nowy trener Tottenhamu przegrywa te, w których i po Portugalczyku można było spodziewać się porażek. Z każdym kolejnym spotkaniem statystyki obu trenerów robią się podobne: jeśli liczyć tylko Premier League, Sherwood jest minimalnie lepszy - jeśli brać pod uwagę także krajowe i europejskie puchary, lepiej wypada Andre Villas-Boas.

Czy można rozmawiać o taktyce

Spory między zwolennikami Sherwooda i Villas-Boasa są więc bardziej natury ideologicznej. Villas-Boasa bronią ci, którzy uważają, że trenerom należy się czas na wprowadzenie własnych koncepcji (Portugalczyk pracował w Tottenhamie zaledwie półtora roku, w pierwszym sezonie do końca bijąc się o miejsce w pierwszej czwórce, w drugim będąc zmuszonym do gruntownej przebudowy drużyny po odejściu Garetha Bale'a i sprowadzeniu w jego miejsce siedmiu piłkarzy - o zwolnieniu Portugalczyka zdecydowały w gruncie rzeczy dwie porażki, z MC i Liverpoolem) i ci, którzy lubią myśleć o piłce nożnej jako rozgrywce opierającej się na strategii (Portugalczyk usiłował wypracować na treningach schematy rozegrań, które znajdowały później zastosowanie w meczach - np. gole po rozegraniu w trójkącie, jak po akcji Eriksen-Soldado-Sigurdsson w spotkaniu z Chelsea na White Hart Lane). Sherwooda bronią zwolennicy zmian, którzy doszli do przekonania, że Villas-Boas jest nieelastycznym doktrynerem i że jego przywiązanie do rozmów o taktyce tłumi w piłkarzach naturalny instynkt.

W tej drugiej koncepcji Tottenham rzeczywiście najlepsze wyniki osiąga wtedy, gdy jego trener - Tim Sherwood tak samo jak wcześniej Harry Redknapp - mówi piłkarzom po prostu: spróbujcie wyrazić siebie na boisku, grajcie tak, jak lubicie najbardziej. Z Villas-Boasem może i były wyniki (kiedy go zwalniano, strata do czołówki była nadal minimalna), ale było nudno - z Sherwoodem może o wyniki trudniej, ale przynajmniej emocje mamy zapewnione. Jak w spotkaniu z Southamptonem, wygranym ostatecznie przez Tottenham 2:3, gdzie trener nie wystawił ani jednego defensywnego pomocnika (w drugiej linii zagrali Eriksen, Sigurdsson, Dembele i Lamela), stwarzając liderowi gospodarzy, Adamowi Lallanie, niewiarygodną wręcz przestrzeń do gry. To dygresja, ale interesująca: z jednego z wywiadów asystenta Tima Sherwooda, Lesa Ferdinanda, wynika, że najgorszą rzeczą, jaka przydarzyła się współczesnej piłce, jest fenomen Claude'a Makelele - piłkarza grającego w pomocy, ale skupionego wyłącznie na asekurowaniu defensywy. "Czy nie lepiej po prostu - pytał Ferdinand - jak jeden pomocnik uważa na to, co robi drugi, i cofa się, jeśli tamten idzie do przodu?".

Skąd się bierze tyle błędów

W ostatnim tygodniu myśląca w ten sposób ekipa szkoleniowców Tottenhamu zderzyła się ze ścianą. Przegrane z Chelsea i Benficą przekreśliły praktycznie szanse na osiągnięcie któregoś z zakładanych przed sezonem celów - zarówno miejsca dającego prawo gry w Lidze Mistrzów, jak zwycięstwa w Lidze Europejskiej. W przypadku tej drugiej porażki - goście z Lizbony obnażyli ewidentne braki w organizacji gry obronnej Tottenhamu, zwłaszcza przy stałych fragmentach gry; tu zwolennicy Villas-Boasa powiedzieliby, że niemal do samego końca jego pracy zespół miał najlepsze defensywne statystyki w Premier League. W przypadku pierwszej klęski gorsze okazało się coś innego. Nieortodoksyjnie ustawiony Tottenham - zamiast 4-4-2 ponownie 4-2-3-1, z prawym obrońcą Kyle'em Walkerem jako skrzydłowym i skrzydłowym Aaronem Lennonem ustawionym tuż za Adebayorem - przez ponad 50 minut nie miał z Chelsea wielkich problemów, był częściej przy piłce i potrafił stworzyć groźne sytuacje. Wszystko było tak dobrze do chwili gdy nieatakowany jeszcze przez nikogo Jan Vertonghen nieoczekiwanie się potknął, a potem wystraszony przez zbliżającego się Hazarda rozpaczliwie zagrał piłkę w kierunku bramkarza, którą przejął Samuel Eto'o i zdobył gola dla Chelsea. Chwilę później było po meczu: sędzia podyktował karnego i pokazał czerwoną kartkę (anulowaną zresztą następnie przez władze ligi) Younesowi Kaboulowi.

To wtedy piłkarze gości ostatecznie spuścili głowy, co tak rozsierdziło Sherwooda, przekonanego, że pomysł na ten mecz miał dobry. Rzeczywiście miał: we wcześniejszych pojedynkach z drużynami czołówki - Arsenalem w Pucharze Anglii i MC w lidze - ustawiał drużynę raczej naiwnie, piłkarzom Wengera pozwalając zdominować środek pola, a piłkarzom Pellegriniego - karmić podaniami hasających przed linią obrony Tottenhamu najpierw Aguero, później zaś Joveticia. Na Stamford Bridge tak nie było i po zakończeniu pierwszej połowy niejeden sprawozdawca szykował się pewnie do pisania tekstu o tym, że Tim Sherwood szybko się uczy.

Kłopot w tym, że Chelsea zdobyła kolejne bramki - będące efektem podobnie przerażających błędów indywidualnych, co ten Vertonghena, tym razem w wykonaniu Walkera i Sandro (a i Lloris nie popisał się wcześniej podczas jednej z interwencji przed polem karnym - z opresji wybawiła go podniesiona chorągiewka). Ze statystyk wynika, że wśród wszystkich drużyn Premier League to właśnie Tottenham traci najwięcej bramek na skutek pomyłek piłkarzy - aż 13, podczas gdy drugie w tym niechlubnym rankingu Stoke straciło 10, Norwich, MC i Liverpool - 9, a Fulham - 8 goli. Niewątpliwie problemem tej drużyny jest więc koncentracja - zjawisko, nad którym Villas-Boas próbował już walczyć w poprzednim sezonie: kiedy zorientował się, że wiele bramek jego podopieczni tracą w końcówkach meczów, zmienił strukturę treningów tak, by zadania najintensywniejsze, wymagające największego skupienia, przychodziły na końcu. Villas-Boas wierzył jednak w siłę perswazji - Sherwood zaś reaguje krzykiem (jak mówi Sandro, "niektórzy trenerzy krzyczą więcej od innych, Villas-Boas wolał brać nas na bok i w miłej pogawędce tłumaczyć, co powinniśmy poprawić") i odsyłaniem na ławkę. Kiedy chwalony generalnie Bentaleb raz jeden zagrał piłkę pod nogi piłkarza Norwich - kolejny indywidualny błąd, którego skutkiem była porażka - stracił miejsce w pierwszym składzie. Czy to jest metoda na wyeliminowanie błędów, ośmielam się wątpić.

Czy prezes wie, co robi

"W tym klubie zawsze było za dużo polityki" - mówił po zwolnieniu z pracy Harry Redknapp, sugerując, że źródło kłopotów leży nie w szatni i nie na boisku, ale w pomieszczeniach klubowego zarządu. Prezes Daniel Levy doskonale dba o księgi (sam do niedawna kupował raczej tanio, a kiedy już sprzedawał jakiegoś piłkarza - zostawiał kupca z pustym portfelem), potrafi ściągać sponsorów, wybudował jeden z najlepszych w Europie ośrodków treningowych i konsekwentnie pracuje nad planami rozbudowy stadionu. Pytanie tylko, czy ma rękę do ludzi prowadzących sportową część tego interesu. Za czasów jego prezesury trenerami byli tu już - idąc wstecz, aż do roku 2001 - Tim Sherwood, Andre Villas-Boas, Harry Redknapp, Juande Ramos, Martin Jol, Jacques Santini i Glenn Hoddle. Dyrektorów sportowych (David Pleat, Damien Comolli) zwalniał równie chętnie, co trenerów. Przed sezonem ściągnął z Romy i powierzył tę funkcję Franco Baldiniemu, który wydał pieniądze z transferu Bale'a na piłkarzy w większości nadal przyzwyczajających się do Premier League (Chadli, Paulinho, Soldado - ocenę Lameli, Capoue i Chirichesa utrudniają kontuzje, za udany zakup można z pewnością uznać Eriksena, w ciągu ostatniego kwartału autora pięciu goli i trzech asyst); po zwolnieniu Villas-Boasa wiele mówiło się o tym, że części z nich Portugalczyk bynajmniej nie potrzebował. Teraz, mimo iż prezes ma Baldiniego, właśnie zatrudnia cenionego szefa skautów Iana Broomfielda, który zresztą... pracował już w Tottenhamie kilka lat temu. Villas-Boasa zwolnił, zanim sezon można było uznać za przegrany, Sherwoodowi nie zapewnił poczucia stabilności, pozwalającej sezon uratować - pytanie, co zrobi, jeśli po pół roku pracy takiego Luisa van Gaala drużyna nadal będzie tam, gdzie znajduje się od dobrych paru lat, czyli tuż za pierwszą czwórką. "Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu" - motto książki "Futbol jest okrutny" brzmi jak zwykle aktualnie.

Przed najważniejszym meczem sezonu tkwimy więc w zamkniętym kole. Trener krytykuje piłkarzy, że im nie zależy, piłkarze robią błędy, bo im nie zależy - ale nie zależy im, bo nie znają dnia ani godziny; nie mają poczucia, że wrzeszczący na nich facet będzie pracował tu w przyszłym sezonie, a i oni sami być może nie zagrzeją tu miejsca. Z tego, co mówią np. Hugo Lloris i Jan Vertonghen, wynika, że w przypadku braku awansu do Ligi Mistrzów Tottenham przestanie być dla nich atrakcyjnym pracodawcą. Można domniemywać, że przeprowadzki do Londynu żałują Eriksen, Soldado czy Lamela. Można rozumieć frustrację kibiców, przekonanych, że talentów w tej drużynie nie brakuje, brakuje natomiast sensownego zarządzania talentami.

Co przyniesie popołudnie

Powiedziawszy to wszystko, kibic Tottenhamu może mieć oczywiście przed meczem z Arsenalem jak najgorsze przeczucia - jakby mało było złych wieści, gospodarze odpoczywali dwa dni krócej po rozgrywanych w tygodniu spotkaniach pucharowych. Goście już dwa razy w tym sezonie ich ograli (oprócz ligi, także w Pucharze Anglii) - a zwycięstwo kolejne, po wczorajszej porażce Chelsea, pozwoli im na nowo uwierzyć, że nadal grają o mistrzostwo Anglii. Z drugiej strony jednak Tim Sherwood mówi do swoich piłkarzy o krwi, pocie i łzach - to są derby, podczas których nawet w czasach większej niż obecnie różnicy między dwiema klubami (Arsenal zdobywał mistrzostwo, Tottenham bronił się przed spadkiem) drużyna z White Hart Lane umiała osiągnąć sukces. Villas-Boas przed rokiem wygrał, mentor Sherwooda Harry Redknapp zwyciężył nawet na Emirates. Jeśli ta krew, pot i łzy nie przełożą się na czerwoną kartkę, o co w derbach nietrudno, jeśli nerwowo wytrzyma zwłaszcza znienawidzony przez fanów Arsenalu ich dawny ulubieniec Adebayor - Tottenham nie stoi na straconej pozycji.

Nudno z pewnością nie będzie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.