- Może niektórzy piłkarze chcą iść za pieniędzmi do innego klubu, ale jeśli ich zapytacie, gdzie naprawdę chcieliby grać, czyj herb mieć na koszulce, byłby to ten Manchesteru United - tłumaczył Szkot po powrocie z ostatnich obserwacji piłkarzy na meczach Juventusu, PSG i Napoli.
Te słowa powinny jednak kibiców Manchesteru niepokoić. Ten biznes, świetnie obudowany dziesiątkami sponsorów, którzy chwalą się wyłącznością na alkohol, przewozy, słodycze i tym podobne, nie jest w stanie rywalizować o najlepszych piłkarzy. Albo inaczej - musi odwoływać się do swojej historii oraz charakteru, by do transferu gwiazdy przekonać.
Mniejsza nawet o Arsene Wengera, który latem pobił transferowy rekord Arsenalu, by sprowadzić do Arsenalu Mesuta Ozila. Dla Manchesteru United nauczką powinien być Eden Hazard, który był na radarze klubu z Old Trafford, ale skończył u ich dzisiejszych rywali. Nie tylko zwabiony pieniędzmi, ale też tym, co klub wygrywał. - Przejdę do Mistrzów Europy - napisał Belg na Twitterze w czerwcu 2012 roku i wszystko było jasne.
Tymczasem Moyes okazję do wykupienia gwiazdy najzwyczajniej w świecie odpuścił. Zeszłoroczne mistrzostwo Anglii "wymienił" na dobrze znanego mu Belga, który jednak do największych na świecie nie należy - biorąc pod uwagę wyłącznie umiejętności piłkarskie. Zresztą tę różnicę pokazały początki Fellainiego w Manchesterze, które nawet do kontuzji nie przekonywały samego Szkota.
Jednak wszystkie niepowodzenia z ostatnich miesięcy - zaskakujące porażki na własnym stadionie, odpadnięcie z Pucharu Anglii, pozycję w tabeli - Moyes mógł w ostatnim tygodniu odpracować. Nie tylko ratując dla Manchesteru United szanse w wyścigu o czwarte miejsce, ale też właśnie wspomnianymi wycieczkami po Europie. Przecież to właśnie brak aktywności transferowej "Czerwonych Diabłów" był pośród najcięższych zarzutów skierowanych w stronę Szkota.
Chociaż Moyes trochę ponarzekał w piątek, że przez rangę własnego klubu trudno mu pozostać anonimowym w trakcie jego misji rozpoznawczych, podróże te mogły być pokazem na potrzeby zaspokojenia pragnień kibiców. W odwiedziny do określonych europejskich potęg i tam, skąd wyjąć kogokolwiek wartego uwagi kosztowałoby co nie miara wysiłku - negocjacyjnego i finansowego. Także dla ułatwienia sobie tej letniej pracy David Moyes potrzebował na Stamford Bridge zwycięstwa.
I to gdzie jak nie w zachodnim Londynie ratować reputację? Szukając zwycięstwa nad Mourinho, niepokonanym na Stamford Bridge w Premier League i tym, który (choćby zdaniem głośnych i obecnych na stadionie fanów gości) chciał jego robotę. Z Chelsea budowaną za nieporównywalne do Manchesteru United pieniądze. Z zatrzęsieniem ofensywnych pomocników o których brak kibice "Czerwonych Diabłów" tak się uskarżają.
To byłaby deklaracja powrotu i siły, znacznie bardziej istotna od pokonania Arsenalu w listopadzie. Jeszcze sam początek zdawał się sugerować, że piłkarze United "kupili" motywacyjną przemowę szkockiego menedżera. Jednak po kilkunastu minutach, przypadkowym golu otwierającym wynik i rozgrzaniu się Hazarda różnica w jakości została dobitnie podkreślona. Jeśli nie między dwiema drużynami, umiejętnością wykorzystania napastnika, to w porównaniu skrzydłowych - Chelsea ma Hazarda i Williana, David Moyes postawił na katastrofalnego w tym sezonie Ashleya Younga i znów niecelnie dośrodkowującego Valencię.
Phil Jones zawiódł, pozwalając Samuelowi Eto'o na minięcie go w podbramkowej sytuacji, Nemanja Vidić dał się wyrzucić z boiska i jeszcze podarował rywalom drugiego gola, a Raffael również powinien być wcześniej wysłany do szatni. W "Czerwonych Diabłach" nie było nic z ryzyka, ekscytacji i pasji. Nawet ten fergusonowy styl bombardowania dośrodkowaniami znów nie zadziałał - tylko cztery podania ze skrzydeł na 24 próby były celne, w tym dwie wyłącznie dlatego, że ktoś te przestrzelone wrzutki złapał po drugiej stronie. Komfort, z jakim Cahill, Terry i Luiz "czyścili" jakiekolwiek zagrożenie, wręcz krzyczał o przewidywalności United. Szkot nie reagował, nie zmieniał, nie szukał czegoś innego.
David Moyes traci coraz więcej, a mozolnie odrabiana każda punktowa strata - nawet tymi dobrymi seriami wygranych w lidze - nie daje mu żadnego oddechu. Gdy kamera pokazała go na sam koniec spotkania, tuż po czerwonej kartce Vidicia, Szkot kręcił głową zrezygnowany albo niedowierzający - w każdym razie wyglądający na pogodzonego z tym, że ten zespół szacunku mu u kibiców nie zdobędzie. Co dopiero mówić o wynikach.
Dlatego dla Manchesteru United ważniejsze będzie to, że Szkot zaplanuje kolejne podróże, obejrzy tuziny piłkarzy w innych ligach, a także postara się utrzymać markę klubu takimi wypowiedziami jak ta piątkowa. Problem w tym, że zanim jakąkolwiek gwiazdę przekona do gry na Old Trafford, będzie musiał pokazać charakter, historię i dokonania nie całego klubu, ale własne. Póki co czołówka, nie tylko w bezpośrednim starciu jak dziś Mourinho, pokazuje mu miejsce w szeregu - w tabeli nawet niżej od "jego" Evertonu...