Finał Ligi Mistrzów: Barcelona najwspanialszym zespołem dekady!

Barcelona pobiła Manchester 2:0 i wygrała Ligę Mistrzów, Barcelona najwspanialszą drużyną dekady. W futbolu wciąż królują mali ludzie, Leo Messi zagwarantował sobie nagrodę dla najlepszego piłkarza globu 2009 roku

Jak padały bramki - zobacz Z Czuba.tv ?

W XXI wieku podziwialiśmy dwie drużyny, które dostarczały estetycznych wzruszeń porównywalnych do oferowanych przez katalońskich wirtuozów - Arsenal ze szczytowego sezonu 2003/2004 i niezapomniany, "galaktyczny" Real Madryt.

Pamięć bywa zawodna, być może Barcelona wcale nie gra piękniej od poprzedników. Ale fakty nie kłamią. To piłkarze Josepa Guardioli wygrali wszystko. Zostali pierwszą hiszpańską drużyną, która zdobyła potrójną koronę (zgarnęła także mistrzostwo kraju i krajowy puchar). I zaledwie piątą w całej Europie - po Celtiku Glasgow (1969), Ajaksie Amsterdam (1972), PSV Eindhoven (1988) i Manchesterze United (1999).

A wszystkiego dokonali na opak, w sposób trochę zaskakujący.

Przypadek snajpera ze strzelecka niemocą

Po pierwsze, zdziesiątkowana defensywa wypadła bezbłędnie. Po drugie Barcelona przypomniała świętą zasadę: nigdy nie przekreślaj seryjnego snajpera, którego dopada strzelecka niemoc. Przedłużające się ponad miarę - i cierpliwość fanów - cierpienie czyni go tylko bardziej niebezpiecznym. Samuel Eto'o pudłował od tygodni w nieprawdopodobnych okolicznościach, choć gole powinien kolekcjonować pękatymi worami. Aż wreszcie dopadł swojej ofiary. A kiedy już dopadł - rozszarpał ją na strzępy. Nemanja Vidić, niedawny pretendent do nagrody dla gracza roku ligi angielskiej, pewnie już nie pamięta, kiedy poprzednio rywal oszukał go w tak dziecinny sposób. Było 1:0.

Katalońscy fani w ekstazę wpadli po dziesięciu minutach postępującego odrętwienia, bo wcześniej oglądali wyłącznie kanonadę Cristiano Ronaldo. Gdy Portugalczyk odpalił po raz pierwszy, bramkarz Victor Valdes - na początku struchlały i niepewny - odbił piłkę przed siebie. Zabrakło centymetrów, by Park Ji-Sung wepchał ją do siatki.

Ten strzał przypomniał, dlaczego Ronaldo cieszy się wolnością totalną, dlaczego Alex Ferguson zezwala mu uderzać prawdopodobnie nawet spod własnego pola karnego. Następne strzały pchały już jednak do głów pytanie, czy najlepszy piłkarz świata 2008 roku nie przekroczył aby granicy, poza którą wolność ustępuje samowoli. Na katalońską bramkę nie uderzał nikt poza nim, bo Ronaldo nikomu tego nie umożliwiał. Przymierzał za każdym razem, gdy wyczuł przed sobą metr-dwa przestrzeni. I pudłował na potęgę. Tam, gdzie powinien królować on, królował Yaya Toure. Wielki jak katedra defensywny pomocnik przesunięty z musu na środek obrony. Bez takich jak on da się strzelać gole, ale nie da się wygrywać.

Misja: nie podawać rywalom

Barcelona nie usiłowała atakować frontalnie i za wszelką cenę. Zabawianie publiki tkwi w jej DNA, ale ostatnio podarowała już światu tyle frajdy, że obdzieliłaby nimi kilka sezonów. Jej misją było zwyczajnie nie oddawać piłki rywalom. I nie oddawała. Nie czarowała wirtuozerią ze swoich najbardziej boskich momentów, kółka kreślone z piłką przy nodze przez Iniestę czy Xaviego nie przybierały tym razem kształtu aureoli, to było raczej bezlitośnie, z zimną krwią wykorzystywana techniczna przewaga nad rywalem, by kompletnie go obezwładnić.

I piłkarze MU poruszali się jak obezwładnieni. W przerwie mogła nie wystarczyć słynna "suszarka", czyli gwałtowna, wygłaszana pół centymetra od twarzy delikwenta, reprymenda trenera Aleksa Fergusona. Tutaj niezbędne wydawały się elektrowstrząsy. Tak bezradne "Diabły" nie były bodaj od poprzedniej bolesnej klęski w Lidze Mistrzów - sprzed dwóch lat, z Milanem.

Być może Ferguson popełnił błąd, że zamierzał podjąć z Barceloną otwartą walkę. Chelsea w półfinale obrała strategię, jak chcieliby niektórzy, tchórzliwą. Postawiła zasieki, chciała przetrwać. I zabrakło jej sekund, by zwyciężyć. Odpadła po dwóch remisach.

Piłkarze Manchesteru natarli. Nie czuli się słabsi. Przeciwnie, zapewne bezgranicznie wierzyli w swoją supremację pod względem fizycznym. Pomylili się kardynalnie. Rzymski finał był również w jakimś sensie klęską wyspiarskiej koncepcji futbolu siłowego.

Najpierw nieufność, później nokaut

Olśniewające triumfy Barcy całymi miesiącami przyjmowano tyleż z zachwytem, co podejrzliwie. Ten los dotyka wielu zwyciężających wysoko i pięknie zarazem. Skoro wygrywasz wysoko, to znaczy, że nie wpadłeś na zakapiorów zdolnych rzucić ci wyzwanie. Skoro grasz pięknie, to prawdopodobnie jesteś zbyt delikatny, prędzej czy później ktoś obnaży twoją wrażliwość na ciosy i miękką mentalność, które nie pozwalają przetrwać batalii prawdziwych mężczyzn. Ta myślowa kalka - albo wirtuoz, albo twardziel - wykracza przecież daleko poza sport.

Barcelona długo wzbudzała nieufność, aż na finiszu ligi hiszpańskiej znokautowała w Madrycie Real, a w półfinale Ligi Mistrzów wyszła cało ze zwarcia z uprawiającymi zapaśniczą odmianę futbolu drągalami z Chelsea. I przeszła do legendy. Eksplodowała znienacka, kompromitując zasadę, że wielkie kluby w kłopotach lepiej znoszą ewolucję niż rewolucję - przepędziła latem trenera Rijkaarda, który już zdobył dla niej Puchar Europy (zastąpiła go żółtodziobem Guardiolą), największego gwiazdora Ronaldinho oraz błyskotliwego rozgrywającego Deco.

Jej triumf to także kolejny rozdział opowieści rozpoczętej podczas Euro 2008. Opowieści o boiskowej hegemonii drobnych, wątłych nawet artystów o chłopięcych twarzach, którzy sprowadzają na ziemię i piłkę, i chcących ich stłamsić zwalistych dryblasów. Przed rokiem po złoto dla Hiszpanii sięgnęli m.in. Xavi oraz Iniesta, teraz ostatnich złudzeń pozbawił rywali Leo Messi. On, gracz w powszechnej opinii mniej kompletny niż jego wielki przeciwnik Ronaldo, strzelił gola głową, choć odrósł zaledwie 169 cm od ziemi.

Ronaldo wypadł trochę jak piłkarz jednowymiarowy, Messi na dobrą sprawę zagwarantował sobie wszelkie nagrody dla najlepszego futbolisty globu 2009 roku.

To był finał! Wszystko o triumfie Barcelony - czytaj tutaj ?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.