Manchester czy Chelsea? Finał wagi superciężkiej

Dziś Manchester United - Chelsea. Jeśli zajrzeć do historii Ligi Mistrzów, w finale zagrają drużyny na dorobku, niemal nowicjusze. Ale na boisku o najcenniejsze trofeum w klubowym futbolu będą walczyć rywale, co do których nie ma cienia wątpliwości - są najlepsi na świecie. Relacja na żywo z finału o godzinie 19:00 na Zczuba.pl

Kuszczak: Wygramy Ligę Mistrzów

Beenhakker o finale specjalnie dla Sport.pl

Najfajniejsze filmiki Ligi Mistrzów - zobacz na Zczuba.tv

Odczucie, że do ostatniego meczu dotrwali rzeczywiście najmocniejsi, wcale nie towarzyszy finałom często. Zwłaszcza w minionych latach, znaczonych uniesieniami w Champions League Milanu (ubiegłorocznego triumfatora) i Liverpoolu. Bo cóż sądzić o finalistach, którzy zaniedbują ligową rywalizację we własnych krajach i na finiszu tracą do mistrzów kilkadziesiąt punktów? Jak nie wątpić w ich klasę, jeśli przyzwyczajają nas do notorycznych porażek?

Piłkarze Manchesteru i Chelsea zamknęli usta najbardziej rozochoconym polemistom. Po ostatnią kolejkę najbardziej konkurencyjnych i wyczerpujących rozgrywek w Europie - o czym świadczy nie tylko ranking UEFA - parli po mistrzostwo Anglii. Tytuł obronili ci pierwsi, a o ich zwycięstwie przesądziły drobnostki - pojedyncza wpadka w trakcie potwornie długiego sezonu mogła zniweczyć cały wysiłek, tak jak jedna błaha porażka mniej mogła ozłocić Chelsea. Finał LM będzie niczym cały sezon w skali mikro, niemal na pewno - inny scenariusz byłby sensacją - również rozstrzygną go detale. Weterani z Manchesteru doskonale wiedzą, że w finale sprzed dziewięciu lat sekundy dzieliły ich od klęski - opór Bayernu złamali dopiero w doliczonym czasie gry. Graczom Chelsea wystarczy spojrzeć w oczy sędziego, by wiedzieć, że czasem decydują szczegóły gołym okiem niedostrzegalne - to Lubosz Michel trzy sezony temu uznał gola, którego nie było (jak wykazały potem testy przy użyciu rakietowej technologii) i w półfinale wyeliminował ich Liverpool.

Analogia jest pozorna - Chelsea i Manchester to ogień i woda

Z wierzchu moskiewscy finaliści wyglądają na bliźniaków - należą do najbogatszych i najpotężniejszych futbolowych korporacji. Jeśli zajrzeć głębiej, widać głównie różnice. Ogromne. Za Manchesterem stoją całe epoki fascynującej historii, jego legenda rodziła się pół wieku temu, gdy Matt Busby odbudowywał drużynę po katastrofie lotniczej, w której została zdziesiątkowana, i sięgał po pierwszy Puchar Europy. A przed dwiema dekadami na Old Trafford zajechał 66-letni dziś Alex Ferguson - papież wśród trenerów, o pozycji zbyt potężnej, by naruszyli ją statystyczni buchalterzy wypominający mu, że nie potrafił przekuć hegemonii w lidze angielskiej na hurtowe triumfy międzynarodowe. W klubie o niebotycznych aspiracjach Szkot nie tylko zniósł presję, ale dosłużył się statusu nietykalnego i władzy, jakiej nie ma żaden jego kolega po fachu. W Lidze Mistrzów uzbierał już 139 meczów, aż 33 więcej niż wicelider rankingu wszech czasów Arsene Wenger.

Prowadzący Chelsea Avram Grant nie mieści się nawet w czołowej setce tej klasyfikacji, a jego sensacyjny skok na europejski szczyt oddaje zawrotne tempo, z jakim do czołówki wtargnęli londyńczycy. Pięć lat temu gigantycznymi inwestycjami jął ich karmić rosyjski bogacz Roman Abramowicz - futbol zna przypadki hojniejszych sponsorów, ale nikt nigdy nie włożył w żaden klub blisko miliarda euro w tak krótkim czasie. Chelsea wywoływała zawiść i narobiła sobie wrogów, bo natychmiast - po pół wieku posuchy! - zdobyła mistrzostwo Anglii, a nowy właściciel drwił sobie w dodatku z ekspertów i jesienią, gdy wyniki się pogorszyły, wymienił trenerską megagwiazdę José Mourinho na Granta. Najął faceta znikąd, który wcześniej miał styczność z elitą elit tylko raz - gdy przyjechał z Izraela do Manchesteru na staż, by pooglądać treningi w wielkim klubie.

Opłaciło się, Chelsea dotarła do finału LM. Ale stabilizacji nie osiągnęła. Jeśli Manchester dzisiaj przegra, do następnego sezonu przystąpi jeszcze mocniejszy i bardziej zdeterminowany, a najważniejsi ludzie nie stracą pracy. To jasne już teraz. U rywali wszystko pozostaje nietrwałe. Nawet triumf niekoniecznie ocali posadę trenera, nawet triumf niekoniecznie zatrzyma zbierających się do wyjazdu piłkarzy. Tabun rezerwowych się sprzeda, gwiazdorzy - z Drogbą, Lampardem, Czechem i Carvalho na czele - być może sami poproszą o transfer.

Presja na piłkarza najlepszego na świecie

Na razie jednak pragną Pucharu Europy. Po raz czwarty w minionych pięciu sezonach dotarli co najmniej do półfinału, zostali liderami klubowego rankingu UEFA i supermocarstwem, ale wiedzą, że statystyki są ulotne, że do legendy przechodzą tylko zwycięzcy. Oni - wielkie piłkarskie osobowości, jest wśród nich sześciu kapitanów reprezentacji narodowych - widzą banalną oczywistość w czymś, co dla większości piłkarzy byłoby nie do pomyślenia. Że porażka w finale najważniejszych rozgrywek to tragedia. Jak narzeka trener Grant, w Chelsea wręcz każdy remis staje się dramatem.

Najwięksi muszą bez wytchnienia potwierdzać swoją wartość. Widać to zwłaszcza teraz, gdy wokół kandydata na gracza numer jeden w świecie teoretycznie nie powinno być sporu. A jednak Cristiano Ronaldo wciąż wysłuchuje, że znęca się głównie nad pośledniejszymi rywalami, rozczarowując w szlagierach. I choć odpowiada wzruszeniem ramion ("śmieszą mnie te opinie"), to presja rośnie. Rośnie z każdym występem nie tyle nawet nieudanym, co "zaledwie" przyzwoitym. A Chelsea rzeczywiście gola jeszcze nie strzelił, choć próbował w 11 spotkaniach (patrz statystyka na stronie 43).

Nie wie też Portugalczyk, czy kiedykolwiek dostanie inną okazję, by wznieść Puchar Europy, bez którego niemal każdy wybitny futbolista czuje się nie całkiem spełniony. Scholes go zdobył, lecz w finale z 1999 roku pauzował za kartki, co go tak boli, że wymógł na Fergusonie obietnicę, iż w następnym zagra bez względu na okoliczności. Szkocki trener świetnie go rozumie. Choć pracował w cieplarnianych warunkach i wyposażał drużynę w luksusowe transfery za dziesiątki miliony euro rocznie, wyszarpał dopiero drugi występ w finale LM. Wypracował bilans identyczny z bilansem Steauy Bukareszt, Atletico Madryt, Nottingham Forest, Valencii czy Hamburga, o starożytnej sławie Stade Reims nie wspominając.

Słowem, czeka nas finał osobliwy. W powszechnym odczuciu zetrą się przeciwnicy wagi superciężkiej, a jeśli zerknąć do gablot z trofeami, okaże się, że w Moskwie wylądowały drużyny na dorobku, który razem wzięte uciułały skromne dwa Puchary Europy. Tak ubogich w najcenniejsze tytuły - i finałowe doświadczenia - finalistów mieliśmy w LM tylko raz, gdy Porto rozbiło Monaco 3:0. Powtórka zdaje się nierealna. Abramowicz oddałby duszę za wiktorię w Moskwie, piłkarzom groził już - jak zeznał drugi trener Steve Clarke - wywózką na Syberię. Ferguson celuje wyżej - niedawno zwierzył się, że mimo 66 lat planuje odległą przyszłość - chciałby zdystansować Liverpool i uczynić Manchester angielskim klubem wszech czasów.

Rafał Stec bloguje z Moskwy

Kto wygra w finale Ligi Mistrzów?
Copyright © Agora SA